PAP: Jaki był kontekst społeczny powstania KOR? Czy zgadza się pani z opinią, że społeczeństwo w połowie lat 70. charakteryzował konformizm, apatia i zastraszenie?

Zofia Romaszewska: W naszym kraju strach jest niestety czymś nieustającym i do dnia dzisiejszego mamy z nim problem. Bo - jak uważa wielu ludzi - na wszelki wypadek lepiej się nie wychylać. Konformizm również był cechą tamtego czasu zwłaszcza dlatego, że w latach 70. było już nieco lepiej. Wzięto pożyczki, ludzie mieli trochę lepszą sytuację materialną, były kupowane pralki, były kupowane małe fiaty. Więcej osób mogło wyjechać do krajów demokracji ludowej - do Bułgarii lub Jugosławii.

Reklama

Ale w tym PRL-u przede wszystkim było nudno. Było strasznie nudno i zastanawialiśmy się nawet z moim mężem Zbigniewem Romaszewskim, czy może właśnie nie powinniśmy wyjechać na przykład do Bułgarii, czy nie kupić tego małego fiata, by po prostu coś zmienić. To były szare czasy.

PAP: Nudę z pewnością przerwały wydarzenia Czerwca 1976 roku. Czy społeczeństwo ulegało oficjalnej propagandzie mówiącej o "warchołach" z Radomia i Ursusa?

Zofia Romaszewska: Moim zdaniem ludzie rzeczywiście bardzo przeżywali to, że doszło do buntu, ale właśnie z powodu propagandy nie byli tym zachwyceni. Przedstawiano robotników jako chuliganerię, straszny element, co do którego w ogóle mowy nie ma, by był jakimś przyzwoitym buntem robotniczym. To się przebiło jako bunt robotniczy, ale dopiero dużo, dużo później.

Reklama

PAP: Kiedy i w jakich okolicznościach Zofia i Zbigniew Romaszewscy dowiedzieli się o inicjatywie powstania KOR? Co wtedy o tym myśleliście?

Zofia Romaszewska: O samych represjach wobec robotników oczywiście wiadomo było już w czerwcu 1976 roku. Wiedzieliśmy też, że nasi koledzy zaczynają organizować dla tych robotników pomoc, np. Henio Wujec czy też ludzie z "Czarnej Jedynki" (warszawskiej drużyny harcerskiej). Pomoc niesiono robotnikom z Ursusa, który był blisko Warszawy i tak też stopniowo dowiadywaliśmy się, jak to było naprawdę z ich protestem.

Reklama

Dowiadywaliśmy się też o tym, co było w Radomiu. I zaczęliśmy zbierać pieniądze dla tych buntujących się robotników, bo jasne było, że potrzebują naszej pomocy, w tym także ochrony prawnej. To było jeszcze przed naszymi wakacjami w Tarasówce. Ale pewnego dnia podczas tych wakacji przyjechał do nas Henio albo Ludka Wujec, którzy zapytali, czy nie zaangażowalibyśmy się w sprawę pomocy dla robotników. No i odpowiedzieliśmy im dziarsko, że tak, oczywiście, że nie ma sprawy. I pod koniec sierpnia i na początku września zaczęliśmy jeździć do Radomia.

Co do powstania KOR-u, to konieczne było, aby powstał jakiś parasol ochronny nad tymi, którzy narażają się władzy. Było wiadomo, że jak kogoś złapią, to on bardzo ostro za to zapłaci. Dlatego tak ważne było, aby nasze elity w takich sytuacjach mogły się wypowiedzieć, że na przykład bunt jest słuszny, bo ceny bardzo wzrosły i życie stało się niesłychanie trudne. I KOR ukonstytuował się 23 września 1976 roku, choć byliśmy przekonani, że powinien powstać nawet wcześniej.

PAP: Co zadecydowało o waszym zaangażowaniu się w działalność opozycji?

Zofia Romaszewska: Fakt zaangażowania się w opozycję to była już rzecz wtórna, natomiast myśmy wtedy zaangażowali się bezpośrednio w pomoc ludziom, którzy byli potwornie zbici i niesprawiedliwie zamykani do więzień. Uważaliśmy, że tu trzeba absolutnie biec im na ratunek. Bo ta sytuacja jest tak niesprawiedliwa, że do tego dopuszczać nie wolno. To był podstawowy powód, dla którego żeśmy zaangażowali się w tę pomoc.

Później, gdy zaczęliśmy już jeździć do Radomia i powstał Komitet Obrony Robotników, no to doszliśmy do wniosku, że należy zastanowić się jak naprawdę wygląda ta rzeczywistość w PRL-u. No i się okazało, że ta rzeczywistość, którą obejrzeliśmy w Radomiu była absolutnie różna od tej rzeczywistości w Warszawie. Na mnie to zrobiło ogromne wrażenie, że poziom życia w Radomiu był wielokrotnie niższy niż w stolicy. Nie wyobrażałam sobie, że to możliwe. Bo skoro robotnicy i w Radomiu i w Warszawie mają takie same umiejętności, to powinni zarabiać tak samo, ale okazało się, że tak nie jest, że ci z Radomia zarabiają połowę, a nawet 1/3 tego, co ci w Warszawie.

PAP: KOR tworzyli ludzie z bardzo różnych środowisk. Obok ludzi działających jeszcze w II RP i pokolenia AK, byli młodzi ludzie przed trzydziestką. Co ich połączyło?

Zofia Romaszewska: Muszę powiedzieć, że była silna więź budowana na tym, co nam opowiadali nasi rodzice, nasi dziadkowie. Przepływ informacji między pokoleniami był ogromny. Pamiętajmy, że to nie były czasy rozszalałej telewizji, nie mówiąc już oczywiście o internecie, którego nie było. W tamtym czasie myśmy nie tylko się doskonale rozumieli, ale potrafiliśmy się nawet wspólnie bawić.

To, co nas wszystkich łączyło, to była absolutna niezgoda na tak daleką i niesłychaną niesprawiedliwość. I wszyscy od pierwszego do ostatniego, niezależnie od innych różnic w poglądach, byliśmy tego samego zdania. Po prostu ten sposób traktowania ludzi przez władzę był dla nas nie do przyjęcia. Pamiętajmy, że ten protest robotniczy był bardzo paskudnie i wyjątkowo brutalnie stłumiony.

PAP: Biuro Interwencyjne KOR-u w ciągu czterech lat istnienia udokumentowało kilkaset przypadków naruszenia praw człowieka przez komunistyczne władze Polski...

Zofia Romaszewska: Ta praca polegała na tym, że mieliśmy okazję z bardzo bliska przyjrzeć się temu, jak działa w Polsce Ludowej milicja czy aparat władzy w sensie władzy sądowniczej czy prokuratury. Okazało się, że te naruszenia prawa nie są incydentalne, ale są czymś na porządku dziennym. Tyle tylko, że ludzie bardzo boją się mówić, bo mogły zdarzyć się morderstwa. Przez przypadek najczęściej kogoś mordowano na komendach, choć zdarzały się też morderstwa z premedytacją, bo w takich oddziałach milicyjnych zdarzali się też sadyści. I część z tych robotników dostawała straszliwe wciry i straszliwie ich bito, no i niektórych zabijano przy okazji. Wówczas zgłaszały się do nas zrozpaczone matki. To były drastyczne przypadki, dlatego ludzie się tego bali. Biuro Interwencyjne KOR było miejscem, gdzie tego rodzaju sprawy można było dokumentować i nagłaśniać.

Istotne było to, że nasza działalność była jawna. Myśmy zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że jesteśmy podsłuchiwani. No i na przykład część interwencji można było przez podsłuch załatwić. Jak się do podsłuchu mówiło, to głównie dzwoniło się do Jacka Kuronia i przez telefon mówiło mu się różne straszne rzeczy. Czasami bezpieka reagowała uznając, że nie warto z tego powodu mieć jakiejś awantury. Na przykład była taka historia z dziećmi ze szkoły podstawowej w Lublinie, które pisały ulotki "Precz z komuną" czy coś takiego. No i wobec tego urządzono wielkie dyktando we wszystkich szkołach podstawowych tamtego rejonu, żeby sprawdzić, które to dziecko pisało. No i jak o tym dowiedział się Zbyszek, mój mąż, to z wielką awanturą zadzwonił do Kuronia i powiedział mu: "Ty wiesz, oni już ostatecznie zwariowali, będzie z tego sprawa, prokuratura już się włącza". No i dano dzieciom spokój.

PAP: Które z przypadków naruszeń praw człowieka szczególnie utkwiły Pani w pamięci?

Zofia Romaszewska: W pamięci zostają te straszne morderstwa, które na zwykłych ludziach były popełniane tegoż powodu, że jakiś tam milicjant się rozszalał. Ale również w pamięci mi pozostało takie niesłychane prześladowanie Kazia Świtonia. To było jedno z największych prześladowań, ponieważ na Śląsku była bardzo twarda milicja i bardzo twarde SB, myślę, że jeszcze do tej pory resztki PZPR tam funkcjonują, a przynajmniej ich pokłosie. To jak strasznie pilnowano Świtonia, żebyśmy mu absolutnie nie mogli pomagać, żeby każdy jego ruch był sparaliżowany, i jak ten człowiek w tym wszystkim funkcjonował, to zawsze na mnie robiło ogromne wrażenie.

Na przykład jak wchodziło się do domu Kazia, to na każdym dosłownie piętrze, ale i przed domem też, stała bezpieka. Nie było żadnych wątpliwości, że to są oni. Uśmiechali się złośliwie i każdy, który tam przychodził, głównie to był nasz kolega Jurek Geresz, trafiał na dołek. Ale dołek to jeszcze nie problem, bo on zawsze dostawał manto, zawsze go tłukli, także muszę powiedzieć, że pójście do Świtonia to była zawsze bardzo bohaterska decyzja.

PAP: Jak działalność Biura zmieniła postawy zwykłych ludzi wobec łamania praw człowieka w PRL-u?

Zofia Romaszewska: Biuro Interwencyjne KOR było takim zaczątkiem tego, że można być odważnym, że nie zostanie się samemu, i że na pewno przyjdą pana ratować.

W dzisiejszych czasach, gdy jest "wielka wojna", nie ma mowy o żadnym porozumieniu między Antkiem Macierewiczem i Adamem Michnikiem, ale w tamtych czasach o takim konflikcie w ogóle nie było mowy. Jeżeli któremukolwiek cokolwiek się działo, to drugi stawał na głowie, żeby on wyszedł z więzienia, żeby nie był represjonowany. Tu było wiadomo, że my się nie zastanawiamy i każdy za każdego będzie stawał. I jeżeli my zajmiemy się jakąś sprawą, na przykład jakaś matka nam coś zgłosi, to my będziemy za nią absolutnie stali. W ten sposób "dorobiliśmy się" matki zamordowanego chłopaka, która potem stała się wielką działaczką w KOR, a później w Solidarności i była internowana - Zeni Łukasiewicz z Łodzi.

To dodawało niesłychanej odwagi, niesłychanej pewności, wie pan, człowiek musi mieć pewność, że ktoś się zanim ujmie, i że to będzie wiadome, że on się zdecydował na odważne działanie. Ludzie przecież potrzebują uznania, a to dawało poczucie uznania, przynajmniej we własnym kręgu.

PAP: Co z perspektywy 40 lat uznaje Pani za największe osiągnięcie KOR-u?

Zofia Romaszewska: W KOR było bardzo wiele osób, które działały bardzo konkretnie. Robiono wydawnictwa, robiono kursy, pomagano konkretnym ludziom, chodzono na sprawy sądowe. To była bardzo konkretna i pozytywistyczna działalność. I ona rzeczywiście bardzo wspomogła kadry Solidarności w 1980 roku. Gdyby nie KOR to ludzie po prostu nie umieliby tego wszystkiego robić. Mnie się wydaje, że to jest największa zasługa KOR-u.

Rozmawiał Norbert Nowotnik (PAP)