PAP Archiwalny / Reprodukcja

Zima nie sprzyjała atakującym. 70 lat temu, gdy rozpoczynała się jedna z najkrwawszych bitew tej kampanii, trzymał ostry mróz. Jak pisze Kacper Śledziński, w świeżo odbitej z rąk niemieckich Bydgoszczy, gdzie przystanęła 1. Brygada, na szczęście nie brakowało żywności. Żołnierze rozdzielali zapasy pozostawione w hitlerowskich magazynach. Z niemieckich składów wojskowych wyciągano także czapki, rękawice, a nawet ocieplane mundury. Nikomu nie przeszkadzało, że to mundury wroga. Odpruwano guziki, zmieniając je na polskie, przyszywano również polskie dystynkcje. Tak brygada szykowała się do kolejnego ataku.

Reklama

Nad ranem 28 stycznia 1945 roku śpiącego w swojej podbydgoskiej kwaterze gen. Stanisława Popławskiego obudził łącznik ze sztabu 1. Frontu Białoruskiego, od samego marszałka ZSRR Gieorgija Żukowa. Dowódca 1 Armii Wojska Polskiego przecierał oczy, czytając pismo. Rozkaz był jasny: następnego dnia rozpocząć natarcie i w ciągu tygodnia stanąć na brzegu Odry. Przed nimi rozciągała się przeszkoda – umocniony rejon Pommerstellung, czyli Pozycja Pomorska, po polsku nazywana Wałem Pomorskim. Rozstawione w zespołach żelbetonowe schrony, obsadzone żołnierzami, otoczone polami minowymi, gotowe bronić się przez wiele tygodni. Polscy żołnierze musieli poprowadzić atak przez 45 bunkrów. Opóźnione przez brak paliwa i problemy z przejazdem po zatłoczonych drogach czołgi ruszyły do natarcia jednak dopiero 10 lutego, wprost do ogarniętego walkami ulicznymi Mirosławca.

Na ciągnące przez podmirosławskie lasy wozy czekali Niemcy. Jak pisze Śledziński, na jednej z polan stało 11 dział przeciwpancernych, wycelowanych w drogi, na których spodziewano się pancernych wozów. „Charakterystyczny warkot radzieckich czołgów doleciał cichym echem. Najpierw nikt nie reagował. Kiedy jednak huk szybko narastał, między artylerzystów wkradło się zaniepokojenie. Kilka minut później na polanę wpadły luźne grupy Niemców, wcześniej wysłane na zwiad. Ostrzegawcze okrzyki: ‘Panzer! Panzer! Panzer!’ nie zdopingowały Niemców do obrony. Działa przeciwpancerne, tak groźne dla T-34, milczały bezradne. Zdziwionym i przerażonym wzrokiem Niemcy obserwowali, jak czołgi łamią niewielkie drzewka, jak desant zeskakuje z wozów i z okrzykiem ‘Hura!’ rusza do ataku. Wreszcie wokół stanowisk rozerwały się pociski odłamkowe”.

Reklama

Mirosławiec, jak pisze autor „Tankistów”, był ważnym węzłem komunikacyjnym na zapleczu fortyfikacji Wału Pomorskiego. Został zdobyty jeszcze przed północą 10 lutego, przy znacznym udziale polskich pancerniaków. Czołgi 1. Brygady zniszczyły tam między innymi pociąg pancerny, ułatwiając tym samym atak żołnierzom piechoty. W okolicach Mirosławca miało również miejsce wydarzenie może mało istotne z wojskowego punktu widzenia, ale interesujące dla fanów serialu „Czterej pancerni i pies” oraz książki Janusza Przymanowskiego, stanowiącej pierwowzór tej produkcji. Chodzi o nocny patrol, na który wysłano pięć trzyosobowych grup. W jednej szli kapral Dyjak, Orczakowski i Kosowski. Oddajmy jednak głos Śledziewskiemu:

Pierwszy „dwa świecące punkciki” zauważył Dyjak. Nie domyślił się, co to takiego, lecz wiedział, że trzeba to sprawdzić. Ostrożnie podczołgali się bliżej. Kiedy od celu dzieliło ich tylko kilka metrów, usłyszeli warczenie.
- Pies?
Po chwili byli już pewni. Przed nimi siedział pies, uwiązany na linie. Obok leżał trup żołnierza, pewnie właściciela. Tak myśleli. Później okazało się, że żołnierz był tylko ogłuszony. Ocucony trafił do niewoli, okazało się, że był dowódcą patrolu.
Psa zabrał Dyjak. „Dobry tresowany owczarek alzacki staje się ozdobą plutonu. Wilczur był już dorosłym osobnikiem. Dawno miał za sobą okres szczenięcy, kiedy to śpiąc zwinięty w kłębek, mógł upodabniać się do kuleczki.
Być może ta historia zainspirowała Janusza Przymanowskiego i dlatego w „Czterech pancernych i psie” pojawia się pies Janka Kosa, owczarek alzacki o imieniu Szarik. Szarik to rosyjskie słowo oznaczające kuleczkę.
Patrol powrócił w rozbudowanym składzie przed świtem. Jeńca odprowadzono na przesłuchanie, zaś pies przyciągał uwagę kręcących się wokół sztabu żołnierzy. Jeszcze tego samego dnia stał się ich maskotką.




PAP Archiwalny / Reprodukcja

Jak zauważa Śledziński, w historii 1. Brygady Pancernej można znaleźć wiele podobnych punktów zaczepienia, które mogły zainspirować Przymanowskiego. Najłatwiej jest wskazać na czołg o numerze 102, który istniał naprawdę, a którym dowodził chorąży Wacław Feryniec, pochodzący jednak nie z Gdańska, jak serialowy Janek Kos, a spod Brześcia. Jeśli wśród żołnierzy brygady doszukiwać by się pierwowzoru Kosa, to mógł być nim kapral Stanisław Magdyj, który dodał sobie rok w metryce, by pójść do wojska, albo kapral Stanisław Rzeszutek, 16-letni strzelec radiotelegrafista w czołgu o numerze 228.

Niewykluczone, że Przymanowski zaczerpnął trochę historii każdego z prawdziwych żołnierzy, by nadać odpowiedni rys autentyzmu własnemu bohaterowi. Postaciami z historycznego punktu widzenia najbardziej prawdopodobnymi, choć oczywiście fikcyjnymi, byli Wasyl Semen (serialowy Olgierd Jarosz) i Grigorij Saakaszwili – dwaj obywatele ZSRR w załodze Rudego. Część załóg bowiem rzeczywiście była mieszana. Natomiast Gustaw Jeleń, Polak z Ustronia na Śląsku Cieszyńskim, który uciekł z Wehrmachtu, by walczyć w polskiej brygadzie, to już wybryk wyobraźni autora „Czterech pancernych”. Wszyscy za to świetnie spełniali swoje propagandowe role. Semen i Saakaszwili stanowili potwierdzenie przyjaźni polsko-radzieckiej, Jeleń i Kos personifikowali prawo powojennej Polski do Ziem Odzyskanych i Pomorza.

Nie bez przyczyny również Janusz Przymanowski wysłał swoich bohaterów do szpitala, gdy próbowali szturmować ogarniętą powstaniem Warszawę. Pozwoliło mu to uniknąć odniesień do niewygodnych pytań o bierność Armii Czerwonej czekającej po praskiej stronie na zakończenie walk i zakaz wysyłania desantów wojskowych z pomocą, jaki po pierwszych akcjach usłyszeli polscy żołnierze, berlingowcy. Choć jak zauważa Śledziński, przez ten „strzał w kolano” Przymanowski stracił możliwość opisania rajdu pancerniaków, którzy brawurowo przedzierali się ze Starej Miłosnej do podwarszawskich Włoch. Wolał skupić się na szczegółowym przedstawieniu bitwy o Studzianki, choć „opanowanie Bydgoszczy, Wał Pomorski, Mirosławiec, wreszcie Gdynia stanowiły o wiele ciekawszy materiał na powieść niż Studzianki”.

Media
Reklama

Tytuł książki Śledzińskiego uzupełnia zdanie „Prawdziwa historia czterech pancernych”. Jest to sprytny zabieg, który ma przyciągnąć uwagę czytelników, ponieważ „Tankiści” wykraczają o wiele dalej poza to, co przez niemal 50 lat wtłaczano kolejnym pokoleniom Polaków. Autor nie kryje, że do zmierzenia się z historią brygady popchnęła go popularność telewizyjnego serialu. Jednak jego bohaterowie, jak na przykład kapral Marian Chodor, ranny już na pierwszych stronach, w czasie marcowych walk o Redę, to żołnierze z krwi i kości. Więcej – to przede wszystkim ofiary paktu Ribbentrop-Mołotow, ludzie rzuceni w głąb syberyjskiej tajgi, wygnańcy i więźniowie łagrów, którym brygada dała możliwość powrotu do kraju.

Ta książka, jak zaznacza Śledziński, to także historia twardych ludzi, pancernych z przypadku, pełna moralnych dylematów, momentów chwały i haniebnych epizodów. Na jej tle powieść Janusza Przymanowskiego to nic więcej jak tylko piękna baśń.