52 sekundy. Od pierwszego uderzenia do momentu, w którym morderca wytarł krew z rękawiczek. Tyle wystarczyło, by zabić. Ksiądz Stefan Niedzielak nie spodziewał się intruzów. Jak pisze Patryk Pleskot, późnym piątkowym wieczorem 20 stycznia proboszcz parafii z warszawskich Powązek siedział w fotelu, oglądając telewizję i trzymając w dłoni różaniec. Nie zdążył się obrócić, kiedy usłyszał za sobą jakiś podejrzany hałas. W tej samej chwili otrzymał pierwszy cios.

Reklama
PAP Archiwalny / Leszek Wdowiski

Ksiądz Niedzielak nie był anonimowym księdzem, zwłaszcza dla służb. Miał za sobą chlubną przeszłość. W czasie II wojny światowej udzielał się w konspiracji pod pseudonimem Zielony, działał w Łódzkim Okręgu Armii Krajowej. Przewoził między innymi tajne dokumenty. Potem brał udział w Powstaniu Warszawskim jako powstańczy kapelan, a po wojnie wstąpił do organizacji Wolność i Niezawisłość, za co został aresztowany przez komunistyczną bezpiekę. Gdy po wyjściu na wolność przeniósł się do Warszawy, zaczęto nazywać go Kapelanem Katyńskim. Prawdę o tym, kto zamordował polskich oficerów w Katyniu poznał dość wcześnie, jeszcze w czasie wojny, przemycając pod okiem Niemców raporty Czerwonego Krzyża z ekshumacji. Przez całe życiu dopominał się wskazania sprawców tej zbrodni. Dlatego między innymi był niewygodny dla ówczesnych władz.

Nie on jeden. Autor książki "Zabić. Mordy polityczne w PRL" każdej z ofiar poświęca osobny rozdział. To nie tylko sędziwy ksiądz z Powązek. Jest wśród nich także licealista utopiony w Wiśle, uduszona staruszka, tłumaczka z poderżniętym gardłem, były premier torturowany we własnym domu. Wszyscy oni w jakiś sposób nadepnęli komunistycznej władzy na odcisk. Wszystkie te zagadkowe śmierci dają Pleskotowi podstawę do sformułowania pytania, czy w Polsce Ludowej istniało tajne komando śmierci?

Reklama
Wikimedia Commons

Ksiądz prof. Jerzy Pikulik, wykładowca akademicki, znany historyk i muzykolog opowiadał w Radiu Wolna Europa, że kilka dni przed śmiercią ksiądz Niedzielak odebrał telefon od tajemniczego mężczyzny. Dzwoniący nie przedstawił się. "Jak się nie uspokoisz, to zdechniesz jak Popiełuszko" - rzucił w słuchawkę.

Prawdopodobnie napastników było kilku. Jednym z nich mogła być kobieta, na co potem wskazał fragment lateksowej rękawiczki znaleziony na miejscu zbrodni. Można jednak założyć, że duchownego katował mężczyzna. Wielokrotnie uderzał go pięścią w twarz, podczas gdy pozostali członkowie grupy przeszukiwali mieszkanie. Kiedy półprzytomny, zalany krwią, oddychający z trudem ksiądz podczołgał się do kaloryfera, prawdopodobnie chcąc podnieść się przy oknie, być może próbując wezwać pomoc, jeden z oprawców podszedł do niego od tyłu. Ukląkł mu na plecach jednym kolanem, chwytając mocno głowę duchownego, a potem gwałtownym ruchem przyciągnął ją do siebie, łamiąc ofierze kark.

Śledczy prowadzący śledztwo założyli, że ksiądz zginął od profesjonalnego ciosu karate w szyję, jednak ta sprawa nie została do końca wyjaśniona. Patryk Pleskot skłania się jednak ku wersji, że mordercy zastosowali opisaną przez niego technikę nazywaną "zakolankowaniem", co może wskazywać na ich profesjonalne przygotowanie. Przyjęcie w śledztwie takiego wytłumaczenia wskazywałoby jednak na służby, a jak zauważa autor książki "Zabić. Mordy polityczne w PRL", prokuratorzy, milicjanci i władze robiły wszystko, by wysuwania takich sugestii uniknąć.

Reklama

Reporter i dokumentalista Piotr Litka pisał w "Tygodniku Powszechnym" w numerze z 18 stycznia 2009 roku, iż rzecznik MSW już parę godzin po znalezieniu przez kościelnego ciała księdza stwierdził w "Dzienniku Telewizyjnym", że wyniki badań "pozwalają na wykluczenie udziału osoby trzeciej, a więc napastnika".

Wersja o nieszczęśliwym wypadku była jednak trudna do obronienia. Kościelny i kilka innych osób widziało splądrowane mieszkanie oraz obrażenia na ciele księdza. Dlatego w gazetach pojawiły się komunikaty o prawdopodobnym rabunkowym charakterze napadu.

Agencja Gazeta / Fot. Krzysztof Miller Agencja

Doniesienia o tajemniczej grupie egzekutorów wykonującej wyroki na duchownych pojawiły się po równie tajemniczej śmierci księdza Stanisława Suchowolca z Białegostoku. Według wersji oficjalnej miał on stracić życie wskutek pożaru grzejnika i zatrucia tlenkiem węgla. Na nagraniu, wykonanym w czasie wizji lokalnej na potrzeby śledztwa widać jednak, że ogień spowodował niewielkie szkody. Nietknięte pozostały książki, meble i drewniana podłoga, zaś ściany pokrywała gruba warstwa sadzy.

Okoliczności odnalezienia zwłok księdza Suchowolca opisał jego przełożony, ksiądz Maciej Pawlik. Relację przytoczył Piotr Litka w "Tygodniku Powszechnym":

"W nocy z 29 na 30 stycznia 1989 roku doszło do tragedii na plebanii w Dojlidach. Siostra Danuta, która pełni rolę gospodyni, gdy wstała około godziny 5 rano, poczuła swąd spalenizny. Na plebanii nie było światła, gdyż wyskoczył główny bezpiecznik. Po pewnym czasie stwierdziła wraz z księdzem Edwardem i księdzem Józefem, że dym wydobywa się z mieszkania księdza Stanisława. Po wyważeniu drzwi, które nie stawiały większego oporu, stwierdzono w pierwszym pokoju masę sadzy, ale ognia nie było. W następnym pokoju na podłodze leżał ksiądz Stanisław. Przeniesiono go do kuchni. Lekarz pogotowia stwierdził zgon. Wkrótce przybyła milicja, potem prokurator i członkowie Wydziału Kryminalnego z Komendy Wojewódzkiej".

Sprawa śmierci obu księży nie przeszła bez echa, zwłaszcza w zachodnich mediach. Francuskie radio podało, że proboszcz z Powązek znalazł się na liście 150 księży uznanych przez SB za najbardziej radykalnych. Na pytanie dziennikarki amerykańskiej telewizji ABC, czy istnieje jakaś zmowa przeciwko duchownym katolickim, rzecznik rządu Jerzy Urban odpowiedział:

"Nie ma żadnych podstaw, aby przypuszczać, że ktokolwiek kursuje po Polsce i sieje śmierć wobec księży, że istnieje jakaś konspiracja przeciwko księżom. (...) Nie ma żadnych poszlak, aby domyślać się tu czy zakładać prowokację polityczną".

Patryk Pleskot idzie jednak tropem, który stanowczo odrzucił Jerzy Urban i wskazuje argumenty, które mogą wskazywać na funkcjonowanie tajnej grupy zabójców wywodzących się ze służb. Warto przyjrzeć się tym argumentom w kontekście zabójstwa księdza Stefana Niedzielaka. Historyk IPN pokazuje, jak prokuratorzy lawirowali wokół dowodów i przyjmowali wersje zdarzeń, które zamiast posuwać śledztwo do przodu, wstrzymywały je.

Kluczowe w tej sprawie okazały się dwa dowody. Pierwszy to pięć ludzkich włosów znalezionych w zaciśniętej dłoni księdza, drugi - fragment lateksowej rękawiczki spoczywający obok zwłok. Tymczasem już po kilku dniach zastępca naczelnika Wydziału Kryminalistyki Stołecznego Urzędu Spraw Wewnętrznych sporządził notatkę służbową, w której zapisał, że "z punktu widzenia medyczno-sądowego obraz sekcyjny jest bardziej typowy dla upadków (co najmniej dwa) niż dla działania zbrodniczego". Wynikałoby z niej, że proboszcz musiałby upaść dwukrotnie, łamiąc sobie kręgosłup w bardzo skomplikowany sposób. Poza tym, jak zauważa Pleskot, przełożoną prokuratora nadzorującego śledztwo była Wiesława Bardonowa, prokurator oskarżająca w głośnych procesach politycznych i pracująca kilka lat wcześniej przy sfingowanym śledztwie dotyczącym śmierci maturzysty Grzegorza Przemyka, który według oficjalnej wersji zmarł wskutek pobicia przez sanitariuszy pogotowia ratunkowego.

Więc prokuratura kluczyła i krążyła wokół jak najszerszych interpretacji przyczyn zbrodni. Najpierw stwierdziła, że nie było to morderstwo polityczne ani rabunkowe, potem skupiła się na wątku, jakoby zmagający się z alkoholizmem ksiądz Lucjan Musielak z powązkowskiej parafii mógł być zamieszany w zabójstwo. Pominęła również wątek licznych pogróżek pod adresem księdza Niedzielaka i ataków fizycznych oraz pobić, jakich padał wielokrotnie ofiarą. Śledczy nie wzięli też pod uwagę listu kobiety, która w 1990 roku wysłała do prokuratury swoją relację. Napisała w niej, że widziała i zapamiętała charakterystyczne zachowanie mężczyzny, który spacerował niedaleko furtki prowadzącej na podwórko obok wejścia do mieszkania księdza Niedzielaka. Autorka anonimu dosyć dobrze go zapamiętała, bo nawet dołączyła do listu sporządzony przez siebie rysunek - pisał Piotr Litka na łamach "Tygodnika". We fragmencie leżącej obok zwłok proboszcza rękawiczki znaleziono co prawda ślad krwi, jednak nie udało się go przebadać. Nie odkryto także śladów linii papilarnych, choć uznano, że prawdopodobnie miała ją na ręce kobieta. Natomiast włosy znalezione w dłoni księdza miały pochodzić z jego własnej brwi - uznali śledczy.

Agencja Gazeta / Fot. Krzysztof Miller Agencja

Dopiero rok po zabójstwie, gdy przemiany ustrojowe w Polsce ruszyły pełną parą, prokuratura przyznała, że było to zabójstwo. Śledztwo umorzono jednak w październiku 1990 roku, stwierdzając, że sprawców nie da się wykryć. Kiedy w kwietniu 1991 roku minister sprawiedliwości nakazał je wznowić, było już za późno. MSW pozbyło się szeregu archiwów, które mogłyby naprowadzić śledczych na trop morderców. Zniszczono kompromitujące materiały służb, zniszczono teczkę osobową księdza Niedzielaka. Każde kolejne śledztwo kończyło się fiaskiem. Zadbali o to sami sprawcy lub ich mocodawcy.

Postarali się do tego stopnia, że gdy 10 lat temu, w 2006 roku, prokuratorzy IPN zajrzeli do akt śledztwa, okazało się, że zniknęły najważniejsze dowody - karty z odciskami palców pobranymi na miejscu zbrodni, fragment lateksowej rękawiczki ze śladami krwi oraz pięć włosów, które ksiądz Niedzielak ściskał w dłoni.

Patryk Pleskot, "Zabić. Mordy polityczne w PRL", Znak Horyzont 2016
Media