Koledzy z Szarych Szeregów wołali na niego „Zuch”. Pseudonim był trafny, bo dorastającemu w okupowanej przez Niemców Warszawie kilkunastoletniemu Leszkowi odwagi nie brakowało. Dobrze pamięta jedno ze swoich pierwszych zadań, jakie wyznaczyli mu starsi koledzy. – Miałem do przeniesienia paczkę, papiery zwinięte ciasno w rulon, ze Starego Miasta na uniwersytet – opowiada Lech Tryuk, dziś major rezerwy. Odległość nie była duża, więc wychowany na Starówce hardy chłopak nie wahał się ani chwili. Wcisnął przesyłkę pod pachę i pobiegł. – Okazało się potem, że to były stare gazety. Tak nas wtedy sprawdzali – śmieje się.

Reklama

Wtedy przez myśl mu nawet nie przeszło, że już za kilka miesięcy zamiast rulonu gazet pod pachą będzie ściskał karabin, że z harcerza stanie się żołnierzem. Dziś rozmawiamy na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach, gdzie leżą jego przyjaciele ze Zgrupowania Armii Krajowej „Róg”. Obok nas przechodzą setki ludzi. Biało-czerwone flagi w dłoniach, na ramionach powstańcze opaski. Za kwadrans przy pomniku Gloria Victis rozlegną się syreny alarmowe i po raz kolejny Warszawa zatrzyma się w hołdzie żołnierzom AK.

POPSUTY KOLT

Kiedy szedł do Powstania, miał 16 lat. Harcerskie zawołanie „Zuch” zamienił na poważniej brzmiący pseudonim „Królikowski”. – Nie byłem wtedy jeszcze żadnym żołnierzem, szedłem na wojnę w krótkich majtkach – przyznaje. – Mój oddział, 104. kompania, na początek dostał rozkaz zdobycia szkoły przy ulicy Barokowej, w której mieścił się niemiecki szpital wojskowy. Brakowało nam broni. Pamiętam rewolwer, z którym moi koledzy ruszyli do ataku. Był popsuty, nie obracał mu się bęben z nabojami. Szpitala pilnowało kilkudziesięciu Niemców, ale na szczęście byli to starzy dziadkowie, wartownicy, którzy przestraszyli się natarcia, szybko się poddali i cała ich broń poszła do oddziału – opowiada.

Reklama

Strzelec Leszek, już uzbrojony i umundurowany, walczył na Starym Mieście. – Katedra, Dom Profesorów, Wytwórnia Papierów Wartościowych, Pałac Krasińskich, Plac Zamkowy – wylicza punkty szlaku bojowego jego oddziału. – Na koniec kościół świętego Marcina przy ulicy Piwnej. Tam dotarł do nas rozkaz, by opuścić Stare Miasto kanałami – dodaje.

Na jego piersi wśród wielu odznaczeń wyróżnia się Krzyż Walecznych. – Za osłonę kanałów, wejścia, którym ewakuowaliśmy się do Śródmieścia – wskazuje go palcem. Nie chce opowiadać o piekle tej przeprawy. Podkreśla jedynie, że do kanałów, wbrew rozkazowi, zabrali ze sobą broń. Zrobiła się z tego powodu awantura, bo ewakuującym się żołnierzom nakazywano zostawić karabiny i pistolety przy włazach. Prawdopodobnie dlatego, by nie utrudniały przedzierania się przez śmierdzącą kanalizacyjną maź. – Stosy broni leżały na ziemi. Wyglądało to jak prezent dla Niemców. My się na to nie zgodziliśmy. Poszło na ostro, ale karabinów nie oddaliśmy – opowiada. Być może ten bunt pomógł mu potem ocalić życie, kiedy już pod rozkazami pułkownika Jana Mazurkiewicza, „Radosława”, trafił na Czerniaków, gdzie dowództwo AK spodziewało się desantu Armii Czerwonej.

NA BERLIN!

Wycieńczony walką, z raną odniesioną jeszcze na Starówce Lech Tryuk postanowił w końcu przedostać się przez Wisłę, do żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego, do generała Zygmunta Berlinga. – Wraz z moim przyjacielem, Stanisławem Komornickim, pseudonim Nałęcz, który w 2010 roku w randze generała zginął w katastrofie smoleńskiej, popłynęliśmy na Pragę. Pomogli nam piaskarze z Czerniakowa, warszawskie cwaniaki. Proszę sobie wyobrazić, że mieli ukryty pod wodą zatopiony galar, łódź do wydobywania piasku z dna rzeki. Wyciągnęli ją na łańcuchu, oddali nam i tak przepłynęliśmy Wisłę – wyjaśnia.

Oficer, z którym rozmawiali na praskim brzegu Warszawy, obiecał im Krzyże Walecznych i zapowiedział, że wcieli ich do 1 Armii Wojska Polskiego. Oni w zamian, jako zwiadowcy, mieli poprowadzić desant na przyczółek czerniakowski. Pierwsza przeprawa miała miejsce w nocy z 15 na 16 września. Major Tryuk zapamiętał małe brezentowe pontony, do których upychali się żołnierze. – Śmiechu warte kopertówki na 7-8 chłopaków każda. Wyglądało to bardziej jak manifestowanie desantu – przyznaje. W jednym z ciasnych pontonów znalazło się jednak miejsce i dla niego. Popłynął z „berlingowcami” na Czerniaków, pokazał im, że mają lądować obok wystającego z Wisły postrzelanego wraku statku wycieczkowego „Bajka”. Czerniaków ogarnięty był już ciężkimi walkami, Niemcy nacierali, próbując zatrzymać desant. – Wróciłem na Pragę większym pontonem, który przypłynął po rannych – dodaje.

Przez kilka dni błąkał się po prawobrzeżnej Warszawie, aż doszedł do wniosku, że powinien jednak zgłosić się do polskiego wojska. Nie czuł się bezpiecznie, zaczynały dochodzić go słuchy o powstańcach znikających w tajemniczych okolicznościach, o aresztowaniach prowadzonych przez NKWD. – Zostałem więc ochotnikiem, tak jak stu kilkudziesięciu innych powstańców, którym udało się przedostać przez Wisłę, i jako żołnierz dywizji „kościuszkowskiej” dotarłem aż do Berlina. Tam drugi raz zostałem ranny – podkreśla.

WALKA Z PAMIĘCIĄ

Major Tryuk przyznaje, że denerwuje się, słysząc złe słowa pod adresem polskich żołnierzy, którzy walczyli ramię w ramię z czerwonoarmistami. – To nie było żadne ludowe wojsko, tylko po prostu Wojsko Polskie – zaznacza powstaniec. – Składało się z Polaków, Sybiraków, rolników, ale także z AK-owców, a nawet dezerterów z armii niemieckiej, Ślązaków i Kaszubów – wylicza. I jak podkreśla, dywizja generała Berlinga była naprawdę dobrą armią. – Pięknie walczyła, nie poniosła żadnej klęski. Żaden ze mnie komunista, ale kiedy czytam oskarżenia jakichś historyków, że była to dywizja zdradziecka, to mocno to przeżywam. Brakuje mi słów na taką niesprawiedliwość – kręci głową. Nie potrafi zrozumieć, jak można czcić poległych powstańców i jednocześnie walczyć z pamięcią o „kościuszkowcach”. Tak jak kiedyś nie potrafił zrozumieć walki z pamięcią o powstańcach.

– Po wojnie długo nie można było czcić rocznic 1 sierpnia. Pamiętam, jak UB grasowało na cmentarzu i wyłapywało tych, którzy chcieli upamiętnić powstańców. Nieoficjalne obchody zaczynały się dopiero po zmroku, wtedy na cmentarz ciągnęły tłumy, na mogiłach zapalano świeczki. Wrażenie było piękne – wspomina. On również przychodził, by spotkać się z przyjaciółmi z oddziału. Dziś także zgromadzą się przy symbolicznym grobie pułkownika Stanisława Błaszczaka, pseudonim Róg, dowódcy jego zgrupowania AK, by z roku na rok w coraz mniej licznym gronie wspominać nazwiska poległych towarzyszy.

Mariusz Nowik / dziennik.pl