Tegoroczna rocznica katastrofy w Smoleńsku wielu pracownikom Polskiego Radia nie będzie się kojarzyć z tragedią prezydenckiego tupolewa, ale z radiowym skandalem.

Reklama

To właśnie 10 kwietnia w wieczornym magazynie "Jedynki" miał być wyemitowany reportaż o tajemniczych samobójstwach sprzed lat i prokuratorskich uchybieniach. Autor materiału wziął na celownik dwie historie. Pierwsza to medialnie ograna sprawa zagadkowej śmierci Joanny Brzeskiej, znanej działaczki na rzecz praw lokatorów, której spalone zwłoki znaleziono trzy lata temu w Lesie Kabackim. Druga dotyczyła zdecydowanie mniej znanej, ale równie makabrycznej sprawy. Chodziło o samobójstwo młodego mężczyzny z Warszawy. Jego spalone zwłoki znalazła żona. I właśnie tej tragedii w głównej mierze poświęcony był reportaż.

Zagadkowe śmierci, ginące dowody, uchybienia śledczych, piętrzące się spekulacje - wszystko to z dziennikarskiego punktu widzenia tworzy mieszankę z pozoru idealną. Problem jednak w tym, że historia samobójstwa młodego mężczyzny to w istocie rodzinny dramat dziennikarza Polskiego Radia, teścia ofiary. On sam od dawna jest z Polskim Radiem w sądowym sporze, a po burzliwej rozmowie z dyrektorem "Jedynki" - właśnie na temat wspomnianego materiału wylądował w szpitalu.

Z radia na oczach kilkudziesięciu osób - współpracowników i przypadkowych gapiów z wycieczki, która akurat przyszła zwiedzać okazały gmach - zabrała go karetka.

Minął miesiąc, a radiowe korytarze nadal huczą od plotek: co tak wzburzyło dziennikarza, kto kazał grzebać w jego rodzinnych “brudach”, czy była to zemsta podszyta ambicjonalnym konfliktem czy zwykły zbieg okoliczności?

Reklama

"Nic nie wiedziałem"

- A gdy ja podpadnę szefostwu, to jutro będzie też audycja o mnie? Dojdzie do tego, że antena stanie się przestrzenią do uprawiania polityki hakowej przeciwko niewygodnym pracownikom - mówi jeden z pracowników Polskiego Radia zbulwersowany całą sytuacją. Winą - podobnie jak wielu jego kolegów - obarcza Kamila Dąbrowę. Szefa “Jedynki” wskazuje jako spiritus movens całej afery. Sugeruje, że forsownie reportażu mogło być dla Dąbrowy rodzajem odwetu na podwładnym - wieloletnim pracowniku spółki, działaczu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, który nie dość że procesuje się z Polskim Radiem, zarzucając pracodawcom dyskryminację płacową, to jeszcze startował razem z Dąbrową w konkursie na dyrektora anteny.

- Sęk w tym, że ja niczego nie forsowałem ani nie zamawiałem - mówi nam dyrektor i redaktor naczelny Programu I PR.

Reklama

Z jego relacji wynika, że temat reportażu wyszedł od samego autora, jego przygotowanie nadzorowała, a potem kolaudowała szefowa odrębnego działu reportażu i to od niej na kolegium, dwa dni przed planowaną emisją, usłyszał o materiale po raz pierwszy.

- Uznałem, że temat niewyjaśnionych samobójstw jest ciekawy, zleciłem, żeby w dniu emisji pojawiła się zapowiedź całego cyklu, przygotowywanego przez autora. Nie miałem pojęcia, że materiał dotyczy pracownika radia - broni się Dąbrowa.

O tym fakcie dowiedział się dzień później od samego zainteresowanego, który przyszedł protestować przeciwko wywlekaniu po latach rodzinnej tragedii. Chciał chronić córkę, która długo nie mogła poradzić sobie z traumą po śmierci męża, i wnuki. Dzieci nie znają szczegółów śmierci ojca, za to doskonale wiedzą, jak wykorzystać przepastne archiwa internetu. To właśnie ze względu na ich dobro chciał zablokować audycję.

On sam obecnie przebywa na zwolnieniu lekarskim i nie chce rozmawiać o radiowym skandalu. Co więcej, nie życzy sobie, by w tekście padło jego nazwisko ani żadne szczegóły na temat tragedii sprzed lat. Z tych samych powodów, dla których nie chciał emisji reportażu.

Sieć powiązań

O przygotowywanym w jego macierzystej rozgłośni audycji na temat rodzinnego dramatu usłyszał kilka dni przed planowaną emisją. Najpierw próbował przekonać autora reportażu, by porzucił temat. Ale bezskutecznie.

Jan Kasia, młody ale już doświadczony reportażysta, nominowany do nagrody Grand Press, osobiście znał jego zmarłego zięcia, razem dorastali na warszawskim Targówku. Znał też jego matkę i żonę. Pierwsza - co ciekawe - też pracowała kiedyś w Polskim Radiu. Założyła potem prywatną szkołę dziennikarstwa, w której to Kasia studiował. Druga w tejże szkole pracowała.

Kasia tłumaczył mu, że sprawa nie została do końca wyjaśniona, pojawia się w niej wiele spornych wątków, a zdecydował się teraz na podjęcie tematu, bo po pierwsze udało mu się namówić na wywiad matkę zmarłego, a po drugie jest szansa, że sprawa wróci na wokandę. Prokurator Generalny na wniosek matki zmarłego mężczyzny wydał bowiem dyspozycję o zwróceniu sprawy do ponownego rozpatrzenia. Ostatecznej decyzji nie ma.

Jest za to pretekst, by podrążyć temat, zwłaszcza że nie zostaną w nim ujawnione żadne informacje, które mogłyby ułatwić identyfikację ofiary - przekonywał autor reportażu.

Ale mężczyzna był innego zdania. I nie on jeden, bo przed puszczaniem materiału zaczęli się wzbraniać koledzy z redakcji. Gdy rozmowy z autorem i dyrektorem "Jedynki" nie przyniosły rezultatu, mężczyzna zwrócił się o pomoc do zarządu. Reportaż ostatecznie wstrzymano. Ale to nie zakończyło sprawy.

- Wieczorem poprosiłem autora o przesłanie nagrania i zleciłem jego analizę prawną. Ani mój zastępca, ani prawnicy nie mieli co do niego żadnych zastrzeżeń - twierdzi Dąbrowa.

Feralnego 10 kwietnia kilka godzin przed emisją, dyrektor "Jedynki" zaprosił do gabinetu podwładnego, żeby go o poinformować o zablokowaniu reportażu. - Krzyczał, wymachiwał rękami i groził mi. W całej swojej karierze nie widziałem, żeby ktoś zachował się w ten sposób w stosunku do przełożonego - mówi Dąbrowa. Powiedział dziennikarzowi, że materiał na razie nie zostanie wyemitowany, ale dodał - zgodnie z dyspozycją zwierzchniczki studia reportażu - że sprawa jest ciekawa i będą się nią dalej zajmować.

Wzburzony mężczyzna wyskoczył z gabinetu i gdy dotarł do studia, osunął się na ziemię, z trudem łapiąc oddech. Zanim na miejscu zebrał się tłum, karetkę wzywali Roman Czejarek i wydawca "Czterech pór roku" Małgorzata Raducha oraz realizator programu.

Gdy dziennikarz dochodził do siebie w szpitalu, materiał wyemitowano, ale w okrojonej wersji. Na stronie Polskiego Radia można posłuchać reportażu, w którym nie ma słowa o zięciu dziennikarza. Całość jest poświęcona Joannie Brzeskiej.

Posłuchaj reportażu o Joannie Brzeskiej>>>

Paprocki i Brzozowski

Służbowe konsekwencje poniosła szefowa Studia Reportażu i Dokumentu PR, która podjęła decyzję o zdjęciu materiału, i sam jego autor. Ani Irena Piłatowska, ani Jan Kasia nie chcieli z nami rozmawiać. Reportażysta przyznał tylko, że tematu nie zamierza odpuścić, a gdyby sprawa nie dotyczyła pracownika radia - to nikt nie powiedziałby o jego pracy złego słowa.

- Antena to nie miejsce na pranie rodzinnych brudów ani ambicjonalne porachunki. Czara goryczy się przelała - mówią jednak nieoficjalnie dziennikarze "Jedynki".

Widać wyraźnie, że konflikt między wieloletnimi pracownikami radia a szefostwem anteny narasta od dawna. "Paprocki i Brzozowski" - jak zgryźliwie mówią o Kamilu Dąbrowie i o jego zastępcy Sławomirze Assendim podwładni, zestawiając ich ze słynnymi projektantami - mają tu sporą grupę przeciwników, coraz bardziej rozgoryczonych decyzjami młodych kierowników. Ich zdaniem komercjalizują oni radio i niweczą wieloletnią tradycję niezrozumiałymi decyzjami, jak choćby skrócenie hejnału z wieży Mariackiej, który przez lata był symbolem "Jedynki".

- Jest grupa, która wykorzysta każdy pretekst, by zdyskredytować dyrektora - mówi jeden z naszych rozmówców, a inny dodaje: trafił swój na swego.

Kilka dni po incydencie na biurko dyrektora Dąbrowy trafił list podpisany przez ponad 70 dziennikarzy. Solidarnie bronią w nim kolegi, piszą, że jego w gabinecie poniosły go emocje, domagają się przestrzegania standardów i poszanowania pracowników PR. Dyrektor przyjął list ze spokojem, dodając, że sam może się pod nim podpisać.