Sprawdziliśmy Państwa zgłoszenie. Na chwilę obecną zdecydowaliśmy się nie podejmować żadnych działań – taka odpowiedź z polskiego oddziału Google przyszła już po pięciu dniach od wysłania oficjalnego wniosku o wykasowanie linków do kilku zdjęć. Podjęłam taką próbę, posiłkując się wyrokiem unijnego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu, który nakazał firmie usuwanie z wyników wyszukiwania „nieistotnych lub nieaktualnych” informacji na temat osób, które o to poproszą.
Wydawało się, że orzeczenie TS będzie przełomem w podejściu do prywatności internautów, że wreszcie z sieci znikną wyzwiska, stare negatywne komentarze czy karykaturalne zdjęcia. Ledwie wyrok wszedł w życie, a Google został wręcz zasypany wnioskami o wykasowanie danych. Szef firmy Larry Page podał, że do końca czerwca do firmy wpłynęło ponad 110 tys. takich podań (ponad 1,6 tys. z Polski).
Internetowy potentat nie podaje, ile z tych próśb spełnił, jednak nietrudno się domyślić, że nie będzie szedł na rękę internautom bardziej, niż to jest konieczne. Szczególnie że firma nie ukrywa, iż wyrok trybunału ocenia jako cenzurę. Czy mamy, argumentował amerykański gigant, godzić się na żądania przestępców, którzy chcą wybielić przeszłość lub polityków, którzy nie chcą być rozliczani z dawnych obietnic?
Reklama
Te obawy okazały się zresztą zasadne. Wśród chętnych do bycia zapomnianymi znalazł się polityk o szemranej przeszłości, skazany pedofil oraz człowiek, który próbował zabić rodzinę. Zdaniem Page’a prawie 33 proc. zgłoszeń dotyczyło oszustw, 20 proc. ciężkich przestępstw, 12 proc. pornografii dziecięcej.
Reklama
Podobnie jest i w Polsce: o bycie zapomnianym wnioski najczęściej składają oszuści podatkowi i osoby z zarzutami pedofilskimi.
Aby ustrzec się przed nadużyciami, Google powołał komisję, która rozpatruje zgłoszenia. W jej skład weszli m.in: Eric Schmidt, prezes wykonawczy firmy; David Drummond, dyrektor ds. prawnych; Jimmy Wales, twórca Wikipedii; a także eksperci zewnętrzni. Przy podejmowaniu decyzji mają się kierować oczywiście interesem publicznym. Trzeba również pamiętać, że Google jedynie wskazuje miejsce wystąpienia informacji i – jak przekonałam się sama – wcale nie pali się do usunięcia linków z wyszukiwarki. Za to radzi: Mogą Państwo wysłać prośbę o usunięcie bezpośrednio do webmastera witryny internetowej objętej zgłoszeniem. Webmaster może usunąć treść z sieci lub uniemożliwić jej wyświetlanie w wynikach wyszukiwania.
Co jednak, jeśli takich miejsc jest wiele, bo wpis na blogu, zdjęcie, komentarz czy niewygodna informacja zaczną żyć własnym życiem? Trzeba chwytać się innych środków. I coraz więcej jest chętnych pomóc w takim czyszczeniu. Oczywiście za pieniądze.

Trzeba być nieustępliwym

Z badania European Trusted Brands 2014 przeprowadzonego przez Reader’s Digest wynika, że aż 83 proc. Polaków ufa informacjom pozyskanym dzięki Google. To jeden z najwyższych wskaźników w UE. Sęk w tym, że w sieci równie łatwo opublikować pean, jak i kogoś zdyskredytować.
Teoretycznie najprościej wysłać żądanie usunięcia wpisu, notki, zdjęcia do właściciela bądź administratora serwisu, na którym pojawił się szkalujący czy kłamliwy wpis. Zgodnie z art. 14 ust. 1 ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną „usługodawca powinien uniemożliwić dostęp do danych, jeżeli uzyska wiarygodną wiadomość o ich bezprawnym charakterze”, czyli w praktyce powinien usunąć np. zniesławiający czy znieważający wpis na żądanie osoby, której dobra zostały naruszone.
W praktyce trudno to wyegzekwować, bo właściciele stron często ignorują takie prośby. – Ale skorzystanie z usługi adwokata ułatwia dochodzenie roszczeń już na drodze przedsądowej. Pisma prawników rzadziej są bagatelizowane – mówi Bartosz Rodak z kancelarii Olszewski Tokarski & Wspólnicy. Na dodatek prawo w tej materii nie jest jednoznaczne.
Trybunał Sprawiedliwości UE orzekł, że do odpowiedzialności można pociągnąć autora szkalującego wpisu, a nie dostawcę internetu. Z kolei Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, że osoba dotknięta nieprzychylnym komentarzem może domagać się zadośćuczynienia również od portalu, na którym wpis został zamieszczony. Z polskiej perspektywy kluczowe znaczenie dla ustalenia, przeciwko komu można wytoczyć powództwo, mają trwające procesy Romana Giertycha i Radosława Sikorskiego z tabloidami. Obaj zaskarżyli nie zjadliwe teksty, a internetowe komentarze na swój temat, które się pod nimi ukazały.
Ale swojego wizerunku w sieci bronić zaczynają nie tylko politycy. – Rośnie świadomość zwykłych użytkowników internetu w zakresie ochrony dóbr osobistych. Polacy coraz częściej i skuteczniej dochodzą swoich roszczeń także przed sądem. Również pośród prawników kwestie dotyczące ochrony dobrego imienia w sieci przestają być terra incognita – uważa Rodak i przekonuje, że sfera internetu daje prawnikom relatywnie duże możliwości. Bo nie ma jeszcze zbyt wielu specjalistów, problematyka jest nowa, przepisy niejasne (jeśli w ogóle są), więc łatwo się wybić.
W niedługim czasie powstaną kancelarie, w których to nie pracownik będzie przeszukiwał internet, aby znaleźć tego rodzaju obraźliwe treści, lecz wykorzystane będą do tego programy komputerowe i usługi informatyczne – przewiduje.
Co ciekawe, do tego, żeby ścigać właścicieli blogów internetowych i portali, nie trzeba być adwokatem. Najlepszym przykładem jest współpracowniczka jednej z polskich piosenkarek, która rozsyła po redakcjach sążniste e-maile z wezwaniem do usuwania tekstów czy zmiany ich treści.
Odmawia odpowiedzi na pytanie o wykształcenie, ale biorąc pod uwagę, że w swojej argumentacji potrafi równie dobrze powołać się na łamanie konstytucji, jak i fatalną jakość zdjęcia piosenkarki, raczej prawnikiem nie jest.
– Artykuł opisuje niekulturalne zachowanie, które może być powielane po jego przeczytaniu. Poza tym zdjęcie użyte w artykule nie jest najlepszej jakości – pisze, domagając się usunięcia tekstu o tym, że piosenkarka została obrzucona jajkami. W tej branży liczy się efekt. A jak przyznaje nasza rozmówczyni, wyniki ma niezłe. – Trzeba być upierdliwym – twierdzi.

Oszukać Google

Wizerunek w sieci można czyścić nie tylko, powołując się na paragrafy. Coraz popularniejsze staje się depozycjonowanie. To działania, które niepożądaną przez nas witrynę zepchną poza pierwsze 10–20 wyników, bo zdecydowana większość internautów nie ma w sobie cierpliwości do przeszukiwania sieci. I jeśli na pierwszej stronie nie znajdą tego, czego szukali, to po prostu wpisują inną frazę.
Nie jest to zadanie proste, bo trzeba zarządzać stronami, których nie jesteśmy właścicielem. – Ale jeśli mogę podnieść pozycję strony w wyszukiwarce, mogę ją też obniżyć – przekonuje Paweł Rabinek, właściciel RedSEO.pl. Firmy zajmujące się zarządzaniem reputacją w sieci chwalą się uratowaną reputacją wielu przedsiębiorstw, o których niepochlebne komentarze na forach zamieszczali ich pracownicy.
Sposobów jest wiele, ale podzielić je można z grubsza na działania pozytywne (White Hat SEO) oraz negatywne (Black Hat SEO). Do pierwszej grupy zalicza się promowanie stron z pozytywnymi komentarzami, by wypchnąć z czołówki niechciane witryny. – Buduje się sieć blogów, publikacji, postów zawierających słowo kluczowe i pozycjonuje się je w celu wyparcia strony z negatywnym wpisem poza pierwszą dwudziestkę – tłumaczy Jurek. W efekcie internet zalewają farmy sztucznych treści, a na forach roi się od wpisów opłacanych „szeptaczy”. Negatywne działania polegają na obniżaniu wartości danej strony w „oczach” Google. Można to zrobić np. za pomocą specjalnych programów, które na takiej stronie publikują linki kierujące do portali pornograficznych. Podczas indeksowania strony Google automatycznie traktuje taką witrynę jako podejrzaną i jej pozycja w wynikach wyszukiwania spada.
Depozycjonowanie nie jest tanią usługą. Wybielanie swojej reputacji kosztuje miesięcznie od 5 tys. zł do 7 tys. zł. Ale zainteresowanie usługą rośnie.

Lawiny nie powstrzymasz

Google z wszelkimi próbami wpływania na wyniki wyszukiwania walczy. – Wystawiło przeciwko nam trzech prawników. A proszę mi wierzyć, rzadko się zdarza, by aż takie argumenty wyciągać przy sprawach cywilnych – opowiada mec. Konrad Łaski, który od ponad roku prowadzi sprawę przedsiębiorcy z Olsztyna.
Jego klient walczy w sądzie z Google o całkowite usunięcie z wyników wyszukiwania treści godzących w jego dobre imię. Chodzi o tekst sprzed kilku lat z tygodnika „Polityka”, w którym wprawdzie jest przedstawiony jako bohater, ale jednak indeksowanie Google zrobiło z niego bandytę. Pod linkiem do artykułu pojawiał się skrótowy opis o treści: „Przypadek pewnego powszechnie znanego w Olsztynie bandyty dowodzi... (tu imię i nazwisko biznesmena) dzierżawca (tu nazwa firmy): – Żądał za rzekomą ochronę 3 tys. zł”. – Po długich bataliach, negocjacjach, rozprawach Google wreszcie ten snippet, wycinek kodu źródłowego, ze swojego indeksowania usunął – opowiada Łaski. – Ale wątpię, by podobnie potraktował wniosek w ramach prawa do zapominania – dodaje prawnik.
Bo jak napisał brytyjski „The Guardian”, mimo wyroku TS w wyszukiwarce najprawdopodobniej pozostaną informacje o usuniętych linkach. Google poinformuje o tym na takiej samej zasadzie, jak obecnie donosi o stronach usuniętych za naruszanie praw autorskich. Dzięki temu internauta wiedziałby, że jakieś informacje zniknęły. Informacje o usuwanych linkach koncern zamierza też publikować w swoim raporcie przejrzystości.
– Google co prawda udostępnił formularz, w którym można zgłosić krzywdzące treści, jednak każdy przypadek będzie rozpatrywany indywidualnie, nie można mieć więc pewności co do efektu zgłoszenia. Prawdopodobnie nie zostaną usunięte treści dotyczące osób publicznych, a tym osobom najbardziej zależy na marginalizacji tego typu informacji – tłumaczy Piotr Jaskółka z agencji Infinity.
Dla wielu furtka, jaką uchylił luksemburski trybunał, może być więc zbyt wąska. – Mechanizmy prawne zawsze pozostają w tyle za postępem technologicznym, czas trwania procedur to wieczność w porównaniu z prędkością rozprzestrzeniania się informacji. Mamy ciszę wyborczą, mamy ochronę wizerunku, mamy prawa autorskie – czy któraś z tych regulacji działa skutecznie? Teraz mamy prawo do bycia zapomnianym – przyznaje Jaskółka.
O tym, że walka o odzyskanie reputacji w sieci boleśnie przekonał się pewien dzielnicowy z Pasłęka, którego wąsata, pełna twarz ze zdjęcia opublikowanego na stronach miejskiego komisariatu do dziś „zdobi” niewybredne memy szydzące z przywar Polaków.
„Daj mi czyste skarpetki, idę w sandałach”, „Rodzice architekty, a w domu kaszanką je...e”, „Zamiast majtków, to sznurek w d...e noszo” – to tylko kilka z całej serii haseł, jakimi okraszone były memy z twarzą młodszego aspiranta Janusza Ławrynowicza. Bogu ducha winny policjant stał się pośmiewiskiem internetu, symbolem polskich wad – warcholstwa, pijaństwa, dulszczyzny. Na nic zdało się oddanie sprawy Ławrynowicza do prokuratury. Ta nie dopatrzyła się w szukaniu winnego interesu społecznego. On sam wylądował u psychologa.
Współpraca: Sylwia Czubkowska