Chyba nie wszyscy, którzy w miniony wtorek na Uniwersytecie Warszawskim słuchali wykładu Jamesa Watsona, zdawali sobie sprawę, że pod powierzchownością dystyngowanego naukowca kryje się prawdziwy skandalista. Niegdyś zyskał rozgłos po tym, jak odkrył DNA. Niedawno wrócił na pierwsze strony gazet, kiedy powiedział kilka słów za dużo.

Reklama

Największy skandal z udziałem Watsona wybuchł 14 października 2007 r. Tego dnia w "The Sunday Times” ukazała się wypowiedź naukowca: "Polityka społeczna Stanów Zjednoczonych względem Afryki opiera się na założeniu, że inteligencja mieszkańców tego kontynentu jest taka sama jak nasza. A każdy, kto miał do czynienia z czarnymi pracownikami, wie, że to nieprawda”. Następnego dnia media na całym świecie informowały: "Jeden z najwybitniejszych uczonych naszej epoki to rasista!”.

79-letni James Watson, nagrodzony Noblem współodkrywca struktury DNA, przybył wówczas właśnie do Wielkiej Brytanii. Celem jego wizyty była promocja nowej (trzeciej już) wersji autobiografii zatytułowanej "Unikaj nudnych ludzi”. Ale to nie książka przykuła uwagę publiczności. Po nagłośnieniu słów naukowca trasę promocyjną trzeba było odwołać. Watsona wezwano do Stanów, do ośrodka Cold Spring Laboratory w Nowym Yorku, któremu szefował od 35 lat. Mimo że to on doprowadził Cold Spring Laboratory do świetności, w ciągu zaledwie jednego dnia został zmuszony do przejścia na emeryturę. Tym samym schyłek kariery Watsona nie różnił się niczym od reszty jego burzliwego życia.

DNA z kartonu

Ponad pół wieku wcześniej niespełna 23-letni James Watson przyjechał z USA do Wielkiej Brytanii, do prestiżowego Laboratorium im. Cavendisha. Przyjęto go, bo zapowiadał się na solidnego naukowca: syn biznesmena i krawcowej rozpoczął studia w wieku piętnastu lat. Początkowo planował oddać się pasji z dzieciństwa - ornitologii. Jednak już w trakcie studiów zainteresował się genetyką.

Reklama

W Laboratorium im. Cavendisha Watson poznał starszego o dwanaście lat Francisa Cricka. Obu interesowało to samo: jak zbudowana jest substancja odpowiedzialna za dziedziczenie. Jest nią tzw. kwas dezoksyrybonukleinowy, czyli DNA. Dzisiaj w każdej szkole uczy się, że DNA to zwinięty w podwójną spiralę (helisę) łańcuch czterech zasad purynowych. Ale jeszcze pięćdziesiąt lat temu było to dla naukowców niewiadomą.

Do przełomowego odkrycia doszło 28 lutego 1953 r. Watson przyszedł do laboratorium bardzo wcześnie. Był sam. Na jego stole leżały wycięte z kartonu symbole związków chemicznych, które (jak podejrzewali uczeni) wchodziły w skład DNA. Lecz jak się ze sobą łączyły? Watson przystąpił do pracy od początku. Tak długo zmieniał kolejność cegiełek, aż wreszcie ułożyły się w całość. Jeszcze tego samego dnia Francis Crick oznajmił kolegom: "Właśnie odkryliśmy tajemnicę życia!”.

Reklama

Dwa miesiące później na łamach fachowego pisma "Nature” ukazała się praca Watsona i Cricka „Struktura kwasów dezoksyrybonukleinowych”. Zawartą w niej teorię dotyczącą budowy DNA potwierdzono pięć lat później, a w 1962 r. obaj uczeni zostali uhonorowani Nagrodą Nobla. I słusznie, bo wzór, który Watson ułożył z kartonowych kawałków, zmienił cały świat. Dzięki niemu można dziś za pomocą badań genetycznych ustalić ojcostwo, a policja na podstawie włosa czy kropli krwi jest w stanie zidentyfikować przestępcę.

Nawiasem mówiąc, już po otrzymaniu Nobla Watson wystąpił o podwyżkę w wysokości jednego tysiąca dolarów. Odmówiono mu jej.

Antyfeminista, homofob

Dla Jamesa Watsona Nobel i towarzysząca mu sława oznaczały zainteresowanie mediów. A to przyniosło mu kłopoty, ponieważ bogata osobowość genetyka często owocowała barwnymi wypowiedziami doskonale nadającymi się na nagłówki.

Zaczęło się od książki "Podwójna helisa”, którą Watson napisał w 1968 r. Publikacja - oprócz historii przełomowego odkrycia - zawierała też cięty opis środowiska naukowego. Uczeni zostali w niej przedstawieni jako istoty złośliwe, których dokonania opierają się na wybłaganych od kolegów danych i dla których autorytetami są głupcy. Jakby tego było mało, Watson skrytykował także jedną ze swych koleżanek, Rosalind Franklin, której prace (przekazane mu bez jej wiedzy) były kluczowe dla ustalenia wzoru DNA. W "Podwójnej helisie” Franklin pojawiła się jako osoba pozbawiona wdzięku, niekomunikatywna i - o zgrozo - źle ubrana. Tego rodzaju stwierdzenia natychmiast zwróciły na Watsona uwagę feministek, które uznały go za sztandarowy przykład seksisty.

Watson nic sobie z tego nie robił. Kiedy zapytano go, dlaczego przywiązuje takie znaczenie do wyglądu kobiet, odparł: "Bo to ważne”. Koledze powiedział, że jego towarzyszka życia nie nadaje się na żonę, ponieważ słabo gotuje. Wspominał, że w młodości wszystko, co robił (również jako naukowiec), było pościgiem za spódniczkami. A gdy po płomiennym romansie zdobył wreszcie swoją przyszłą żonę, wysłał koledze pocztówkę z dumnym oświadczeniem: "Dziewiętnastolatka jest teraz moja”.

Feministki nie były jedynymi, które czuły się urażone wypowiedziami Watsona. Grono takich osób powiększało się z roku na rok. Nobliście udało się obrazić m.in. Brytyjczyków - "Ludzie o ciemnej karnacji mają większe libido, dlatego istnieje ktoś taki jak latynoski kochanek. A czy słyszeliście kiedyś o angielskim kochanku? Nie, jest tylko angielski pacjent”, otyłych - "Zawsze kiedy przeprowadzasz rozmowę o pracę z grubym, czujesz się z tym źle, bo wiesz, że i tak go nie zatrudnisz”, homoseksualistów - "Gdyby odkryto gen odpowiedzialny za orientację seksualną, kobiety noszące w łonie homoseksualne dziecko powinny mieć prawo je usunąć”.

Watsona krytykowano zwłaszcza za ostatnie stwierdzenie, a także za nazwanie Craiga Ventera - swego konkurenta do miana najwybitniejszego genetyka świata - Hitlerem. Craig Venter podpadł Watsonowi z dwóch powodów. Po pierwsze miał własną wizję badań ludzkiego genomu, która zakładała patentowanie kolejnych jego odkrywanych fragmentów. Po drugie ogłosił, że zamierza stworzyć sztuczne życie - bakterię, która będzie produkowała paliwo - i zbić na tym majątek.

Uczciwy jak James Watson

Jedno trzeba Watsonowi oddać: nie chce zarabiać na własnych odkryciach wielkich pieniędzy. Jest na tę sprawę naprawdę mocno uczulony.

Zaczęło się na początku lat 90., kiedy Watson przekonał amerykańskie władze do sfinansowania prac Human Genome Project, organizacji, której zadaniem było odczytanie całego ludzkiego materiału genetycznego. Human Genome Project był częścią amerykańskiego Narodowego Instytutu Zdrowia. Kiedy po pierwszych sukcesach szefowa instytutu Bernadine Healy próbowała opatentować odkryte fragmenty DNA, Watson gwałtownie zaprotestował. Patenty tego rodzaju uznał za bariery hamujące rozwój nauki. Żeby wyrazić sprzeciw, opuścił Human Genom Project. Przy okazji znów powiedział coś, co szeroko cytowano: "Wszystkie państwa świata muszą zrozumieć, że genom człowieka należy nie do nich, ale do ludzi”. Kilka lat później, kiedy stał się drugim po Craigu Venterze człowiekiem, którego materiał genetyczny odcyfrowano, wszystkie uzyskane dane umieścił w internecie.

p

Watson: Jeszcze nie widziałem Boga

MAŁGORZATA MINTA: Jest pan jak na razie jedną z dwóch osób na świecie, które zsekwencjonowały swoje DNA. Dysponując tą wiedzą, co by chciał pan w nim zmienić?
JAMES WATSON:
Należy zacząć od tego, że nie potrafimy jeszcze interpretować całej informacji zapisanej w DNA. Wiemy, co znaczą poszczególne kawałki, ale nic więcej. W rezultacie nawet jeśli ktoś ma zsekwencjonowane DNA, to nie wie, co dokładnie ten zapis oznacza. Ja dowiedziałem się, że mam tylko jedną kopię genu, który odpowiada za produkcję laktazy, czyli enzymu umożliwiającego trawienie cukru znajdującego się w mleku. Wolałbym mieć dwie kopie tego genu – mógłbym jeść więcej lodów bez martwienia się, że zacznie mnie po nich boleć brzuch (śmiech).

Zakładając, że opanujemy sztukę manipulacji genami i DNA, czy osoba, która zmieni swoje DNA, nadal będzie sobą, tym samym człowiekiem?
Tak. Przynajmniej w większości. Mózg kogoś takiego nie ulegnie zmianie. Jedynie jego ciało będzie sprawniejsze, bardziej wytrzymałe.

Na razie takie sekwencjonowanie całego DNA jest drogie - to koszt rzędu milionów dolarów. Czy uważa pan, że kiedyś stanie się ono tak powszechnym badaniem, jak zwykłe badanie krwi?
Może, ale generalnie powinniśmy być na tym polu ostrożni. Ostrożni, jeśli chodzi o przewidywanie przyszłości człowieka na podstawie informacji zapisanych w jego DNA.

Dlaczego?
Choćby dlatego, że ludzie chyba wcale nie chcą wiedzieć, jak będą wyglądać w przyszłości, jak długo będą sprawni, kiedy umrą. Jedyny sensowny powód, dla którego należy patrzeć w DNA, to ewentualne korzyści w leczeniu chorób. Jeżeli mielibyśmy zaglądać do DNA w poszukiwaniu genów odpowiadających za zachorowanie na raka, to powinniśmy to robić. Jednak gdy z DNA wyczytamy chorobę, na którą nie znamy leku, to mówienie i uświadamianie o tym pacjenta nie jest już czymś tak oczywistym. Tak jest z chorobą Alzheimera. Po co w młodym wieku wiedzieć, że się na nią zapadnie, skoro i tak medycyna nie zna jeszcze na tę chorobę lekarstwa? Zresztą ja sam tak postąpiłem. Gdy zsekwencjonowano moje DNA, nie chciałem patrzeć na geny związane z chorobą Alzheimera, choć miałem taką możliwość. Nie chcę wiedzieć, czy zachoruję, bo i tak nic bym z tą wiedzą nie mógł zrobić.

W jakich sytuacjach zatem wykorzystanie takiej metody badania jest odpowiednie i na miejscu?
Nie sekwencjonowałbym DNA wszystkich ludzi na świecie, bo mogliby mieć przez to problemy w pracy, w ubezpieczalni. Nie sekwencjonowałbym także DNA każdego nowo narodzonego dziecka, bo i tak bardzo trudno byłoby nam zinterpretować i wykorzystać tę wiedzę. Przy interpretowaniu wyników można by popełnić wiele błędów. Dzięki sekwencjonowaniu DNA nie dowiesz się, czy twoje dziecko zostanie muzykiem. Może talent jest zapisany w genach, może nie. Co innego, gdybyś chciała sprawdzić, czy dziecko nie cierpi na poważną alergię albo astmę. Z taką wiedzą możemy już coś zrobić, polepszyć sytuację dziecka.

Czy rodzice powinni mieć prawo do sekwencjonowania i sprawdzania DNA dziecka?
Tak, jeśli miałoby to przynieść korzyści dziecku, jeśli miałoby to mu jakoś pomóc, wtedy powinni to robić. Ale jeśli rodzice chcieliby takie badanie wykonać, aby przewidywać, jakie to dziecko będzie w wieku siedemnastu lat, to nie. Moim zdaniem takich badań nie można wykonywać po to, by zaspokoić ciekawość rodziców. Celem powinna być tylko pomoc. Ale tu znów można by zadać pytanie, kto ma o tym decydować, kto powinien ustalać zasady. To bardzo skomplikowane.

Zakładając, że byłoby to możliwe, czy rodzice powinni mieć prawo do manipulowania genami dziecka? Np. decydować o kolorze jego oczu?
Jeśli np. kobieta ma już czterech synów, to nie widzę nic złego w tym, że chce zdecydować, czy chce urodzić kolejnego chłopca, czy dziewczynkę (śmiech). Uważam, że ludziom powinno się pozwalać robić różne rzeczy, jeśli nie będą robić czegoś w oczywisty sposób niebezpiecznego, złego.

Mówi się, że w DNA ukryty jest przepis na młodość. Czy chciałby pan żyć w społeczeństwie składającym się wyłącznie z młodych ludzi, którzy tę młodość zachowali dzięki manipulacjom DNA?
Nie mam na ten temat zdania. Wydaje mi się, że każdy chciałby być młody i młodo wyglądać. Młodość ma jednak i dobre, i złe strony. Jeśli jesteś np. tenisistą, to wolisz mieć 25 lat, a nie 80. Jednak z drugiej strony z wiekiem nabieramy doświadczenia, jesteśmy - przynajmniej teoretycznie - mądrzejsi. Nie stajemy się bezużyteczni, po prostu robimy inne rzeczy. Jeśli będę musiał umrzeć, zaakceptuję to. Ale nie chciałabym umierać w bólu i cierpieniu, nie chcę się męczyć.

A czy igranie z DNA nie jest wbrew naturze?
Nie. Niektórzy nazywają to zabawą w Boga. Ale zastanówmy się. Kobiety decydujące się na późne macierzyństwo często dzisiaj sprawdzają, czy ich dziecko nie ma dodatkowej kopii chromosomu 21, bo taka wada genetyczna skutkuje chorobą Downa. Czy takie badanie jest igraniem z wolą Boga? Dla niektórych pewnie tak. Jednak moim zdaniem, jeśli kobieta chce mieć zdrowe dziecko, to powinna mieć prawo do takich badań. A co do Boga... Ja go jeszcze nie widziałem.

Swego czasu bardzo głośno zrobiło się o pracach Craiga Ventera związanych z tworzeniem sztucznego życia. Chodziło np. o bakterie, które będą w stanie produkować ropę. Co pan tym sądzi?
Jeżeli bylibyśmy w stanie stworzyć formę życia, która produkuje więcej energii i może nam pomóc w rozwiązaniu problemów energetycznych, lub taką, która produkuje lepsze pożywienie, to raczej nie miałbym nic przeciwko temu. Jednak nazywanie czegoś sztucznym życiem... To chyba nie najlepsze określenie.

Nadal obserwuje pan ptaki?
Już nie. Mam problemy ze słuchem i niezbyt dobrze radzę sobie z rozpoznawaniem ich śpiewu.