Uczestników starcia w zasadzie nie trzeba przedstawiać - a jeśli nawet, jest to czysta formalność. Microsoft, informatyczny gigant, na sporządzonej przez "BusinessWeek" liście najcenniejszych marek świata jest na drugim miejscu, tuż za Coca-Colą. Pozycję zawdzięcza systemowi Windows, który montowany jest w dziewięciu na dziesięć komputerów na świecie, oraz niewiele ustępującemu mu popularnością biurowemu pakietowi Office.

Reklama

Ale bitwa, o której mowa, rozgrywa się nie na twardych dyskach biurowych i domowych pecetów, a w internecie, gdzie hegemonem jest Google. Kiedy chcemy coś znaleźć w sieci, po prostu... guglujemy (czasownik "to google" znajdziemy już nawet w najbardziej konserwatywnych słownikach języka angielskiego). Na wspomnianej liście cennych marek Google jest dopiero 24. (w okolicach Pepsi i Sony), lecz w zeszłym roku zaliczyła szybki awans z pozycji 38. Sukces firmy, która zaczęła jako 1112. wyszukiwarka WWW, pozostaje solą w oku korporacji Billa Gatesa. I wojna na internetowym polu jest zażarta - co jeden z nich wprowadzi, drugi zaraz skopiuje. Poczta, mapy, komunikator internetowy, a ostatnio właśnie... książki.

Google Book Search istnieje od 2004 r. (wtedy jeszcze jako Google Print), ale tak naprawdę zaczął rozwijać się w ubiegłym roku. Konkurent, Live Search Books, to wręcz niemowlę - przyszło na świat w grudniu, a dopiero od pięciu tygodni pozwala na przeszukiwanie materiału chronionego prawem autorskim (1 czerwca szefowie korporacji ogłosili, że rozpoczęli współpracę z renomowanymi wydawnictwami, m.in. Simon & Schuster i Cambridge University Press). Stratę na starcie nie tak łatwo nadrobić. "Przyzwyczaiłem się do tego, że szukanie w książkach to specjalność Google" - pisał na początku czerwca Doug Caverly z portalu WebProNews. Jednak branża wyszukiwarek jest jeszcze bardzo młoda, piłka pozostaje w grze i wszystko może się zdarzyć.

Trzy tysiące książek dziennie

W świecie nowoczesnych technologii książka wydaje się dinozaurem skazanym na wymarcie. Ale stratedzy Google'a i Microsoftu sądzą inaczej. Ich wizję można streścić w dwóch słowach - książka elektroniczna. Albo krócej - e-book.

Reklama

Książka elektroniczna to ta sama stara treść (powieść, zbiór opowiadań lub komiks) w nowej oprawie: dystrybuowana przez internet i wyświetlana na ekranie komputera czy jakiegoś wyspecjalizowanego urządzenia, z którego czyta się równie wygodnie jak z kartki. Ma się tak do tradycyjnej książki jak piosenka kupiona przez sieć do singla na winylowej płycie. Na rynku jest już kilka takich książek wartych uwagi czytników.

Jeżeli chodzi o zwykły tekst, najlepsze są przypominające palmtopy konstrukcje oparte na tzw. elektronicznym papierze, który jest przyjazny dla oczu niemal tak jak tradycyjny druk, np. Sony Reader czy iRex iLiad. Tam, gdzie potrzebujemy koloru (komiksy), ciągle jeszcze najlepiej sprawdzają się ekrany LCD. W tej kategorii chyba najlepszą konstrukcją jest Words Gear firmy Panasonic sprzedawany na razie wyłącznie w Japonii, gdzie komiks cieszy się nieporównanie większą popularnością niż na Zachodzie. Wszystkie te urządzenia są równie lekkie i poręczne jak typowy paperback, nie zużywają zbyt wiele prądu, są już niemal gotowe, by zastąpić tradycyjne papierowe wydania... gdyby tylko było co na nich czytać.

Większość wydawnictw komercyjnych do internetu się nie spieszy, ich cyfrowa oferta jest uboga, wybiórcza i cenowo niezbyt atrakcyjna. Z drugiej strony mamy Projekt Gutenberg gromadzący klasykę, do której wygasły już jakiekolwiek prawa autorskie, i udostępniający ją za darmo. To oddolna inicjatywa zapoczątkowana jak niemal wszystko w informatyce w latach 70. przez pewnego studenta, który miał do dyspozycji więcej czasu przy komputerze, niż potrzebował. Program działa do dziś na zasadach non profit dzięki pracy wolontariuszy i dobrowolnym datkom. Jak dotąd Projekt Gutenberg zgromadził około 20 tys. tytułów. Mało? Dużo?

Reklama

Zamiast odpowiedzieć na to pytanie wprost, lepiej wrócić do naszych dwóch tytanów: wyszukiwarka Google Books, jeżeli wierzyć "New York Timesowi", ma już w swojej bazie danych ponad milion zeskanowanych książek. Konkurencyjny Live Search Books liczbami się nie chwali, ale sądząc po wynajdowanych wynikach, zasoby ma dużo uboższe od Google. Co tak czy inaczej nie ma większego znaczenia, bo obie usługi rosną jak na drożdżach. Google skanuje i dodaje nowe książki w tempie 3 tys. dziennie. Live już wskazuje potencjalne kierunki rozwoju. W swoim FAQ na pytania o czasopisma, audiobooki, książki elektroniczne odpowiada: "W tej chwili jeszcze nie, ale jesteśmy otwarci na wszelkie kierunki rozwoju i pracujemy nad nowymi modelami biznesowymi". I tylko trzeba rozwiązać problem: jak właściwie cała impreza ma na siebie zarabiać?

To wciąż prowizorka

Usługi są do siebie bliźniaczo podobne. I tu, i tu mamy do czynienia ze zwykłym okienkiem internetowej wyszukiwarki. Oprogramowanie przeszukuje nazwiska autorów, tytuły, a także - co jest w tym wszystkim najważniejsze - treść książek. W wyniku może dostaniemy całe tomy, jeżeli do danego tytułu nikt już nie rości sobie żadnych praw, może tylko strony albo wręcz wycinki długie na dwa, trzy wiersze. I przy okazji takie drobiazgi, jakie łatwo znaleźć w księgarni internetowej: recenzje, podobne książki, odniesienia (kto by pomyślał, że autorzy artykułu o ciśnieniu osmotycznym i hydrostatycznym, opublikowanego w zupełnie poważnym periodyku naukowym, umieszczą na liście przypisów "Kubusia Puchatka"?). Tak dowiadujemy się o publikacjach, o których inaczej nie mielibyśmy zielonego pojęcia. "Szukając książek, ludzie odkrywają zapomniane skarby. Autorzy i wydawcy mogą wówczas wznowić tytuł drukiem albo sprzedać kopię elektroniczną" - taką wizję roztacza Tim O'Reilly, twórca i szef wydawnictwa O'Reilly Media.

Zamiar twórców obu serwisów jest jasny. Chodzi o doprowadzenie do sytuacji, w której dla internauty pierwszym odruchem zaraz po myśli "szukam książki" będzie odwiedzenie Google Book Search lub Live Search Books. Tylko wówczas będzie można mówić o sukcesie oferty i tylko wówczas będzie szansa na duże pieniądze od reklamodawców albo handlowych partnerów. Na razie sporo do tego brakuje. Na obu witrynach obok logo widnieje napis: "beta", co między innymi oznacza: "Jeszcze nie stoimy na nogach, to prowizorka, do której ciągle dokładamy". W dodatku wciąż nie wykształcił się oczekiwany nawyk u klientów. Allen McKiel, szef bibliotek z Northeastern State University w Oklahomie, przyznaje: "Większość naszych studentów nadal woli korzystać po prostu z katalogu online uniwersyteckich bibliotek".

I jeszcze jeden problem: ekspansja nowych serwisów została przyjęta przez świat wydawniczy, oględnie mówiąc, chłodno. Dowodem na to m.in. parę procesów sądowych w USA i Europie, w których instytucje zrzeszające pisarzy oraz wydawców zarzucają serwisowi Google masowe piractwo. Firma ripostuje: to nie nadużycie, to fair use - coś, do czego każdy ma prawo. Krytyk w recenzji w gazecie może zacytować fragment omawianego dzieła, takie samo prawo powinno przysługiwać wyszukiwarce. Wygląda na to, że przed nami naprawdę poważne sądowe potyczki.

Internet czyli biblioteka?

Liczba potencjalnych kłopotów wciąż się nie zmniejsza. Dlatego zasadne pozostaje pytanie: czy to rzeczywiście wypali, czy literatura będzie czuć się dobrze w internecie? Czy może po prostu Microsoft zabrał się do książek, bo do książek zabrał się Google, a z kolei Google nie bardzo wie, w którą stronę się rozwijać, i Google Book Search to taki sam pozbawiony większego znaczenia happening jak udostępnione w internecie mapy Marsa i Księżyca? Są powody, aby wróżyć im powodzenie. Książka należy do tych dóbr, które wyjątkowo dobrze znoszą sprzedaż wysyłkową. Księgarnie internetowe mają się świetnie. To, czego im brakuje, to wspólny mianownik, miejsce, z którego będziemy mieli dostęp do wszystkich naraz, do każdego tytułu i autora. Brakuje im właśnie... Google. Czy może Live. Czas pokaże, kto wygra.

Z drugiej strony nawet jeżeli internet ma stać się synonimem biblioteki, zajmie to trochę czasu. Google ma w swoich zbiorach milion tomów, a amerykańska Biblioteka Kongresu - 50 mln. Pościg potrwa co najmniej następne pół wieku.




Paweł Huelle
pisarz

Nigdy nie korzystam z książek internetowych. Sięgam jedynie do skrótowych informacji na ich temat, by zapoznać się z tym, co potem chciałbym przeczytać w druku. Bardzo lubię szelest kartek czy ich zapach. Komputer zaś nie daje mi możliwości wyboru miejsca i pozycji, w której czytam. Rzecz jasna nie twierdzę, że komputery w ogóle nie nadają się do czytania, nie można przecież negować ich wartości archiwistycznej. Osobiście jednak nadal lubię odwiedzać biblioteki, wertować katalogi i wypożyczać wybrane pozycje. Natomiast czytanie przez internet zmusza nas do ciągłego siedzenia w domu, a to mi się bardzo nie podoba.

Manuela Gretkowska
pisarka

Generalnie wolę usiąść wygodnie w fotelu z drukowaną książką w ręku, niż siedzieć przed ekranem - to nie jest zbyt przyjemne, bo kojarzy się z pracą, a nie z odpoczynkiem. Ale jeżeli elektroniczna książka miałaby - jak e-paper - postać kawałka folii do czytania, którą można wszędzie zanieść, to dlaczego nie? Ale jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym znalazła w internecie w całości książkę, której akurat szukam. Nie mam nic przeciwko temu, by książki pojawiały się w internecie, jeśli tylko zabezpieczone będą interesy finansowe autora. Gdyby istniały odpowiednie rozwiązania prawne, chętnie publikowałabym swoje książki w internecie - zwiększyłoby to ich dostępność.

Stefan Chwin
pisarz

Książki w internecie budzą we mnie mieszane uczucia. To wprawdzie dla pisarzy szansa na dotarcie do większej liczby czytelników, ale grozi także wydawniczym piractwem na masową skalę. Obawiam się, że gdyby czytelnictwo internetowe stało się powszechne, uderzyłoby to w sprzedaż książki papierowej, którą kocham. Na ekranie czytać nie lubię. Może jest to jednak kwestia generacyjna, może ludzie wychowani w stałej obecności telewizora i komputera przestają dostrzegać zalety kontaktu z papierem? Widzę łączące się z internetowymi księgarniami korzyści, takie jak lepszy dostęp do książek i niższa cena, jednak sam nie chciałbym przykładać ręki do przedwczesnego odejścia książki do historii.