Chodzi o zasłużoną dla SGGW postać, kierownika jednej z katedr na wydziale medycyny weterynaryjnej - dla potrzeb tego tekstu będę nazywać go Profesorem. Został on przez swoich kolegów oskarżony o kilkukrotny plagiat oraz autoplagiat. A także o to, że uzyskane w sposób niezgodny z przepisami punkty za publikacje zalicza sobie do dorobku naukowego. I jeszcze, że swoim postępowaniem daje zły przykład studentom oraz młodym pracownikom naukowym. Pierwsze postępowanie dyscyplinarne wobec Profesora zostało umorzone. Teraz ma zostać wszczęte kolejne, jednak część środowiska obawia się, że nigdy nie dojdzie do rozstrzygnięcia. A byłoby ono ważne, bo mogłoby ono wyznaczyć standardy, istotne z perspektywy własności intelektualnej i jej poszanowania.

Reklama

Awantura plagiatowa z jego nazwiskiem wybuchła dwa lata temu, kiedy pewien pracownik SGGW (dziś nie chce komentować tej sprawy) zauważył, że w jednej z monografii sygnowanej nazwiskiem Profesora, bohatera tego tekstu, trzy materiały, do których powstania się przyczynił jako współautor, zostały pozbawione jego nazwiska. W pierwszej monografii z 2012 r. został pod nimi, będąc współautorem, podpisany jak trzeba. W późniejszej, gdzie te same artykuły, ale pod zmienionymi tytułami pojawiły się ponownie, już jego nazwisko nie figurowało.

Jak opowiadają w rozmowie z DGP naukowcy z SGGW, nie chodził nawet o wagę wspomnianych prac, ale to, że na cieszącej się renomą uczelni coś takiego mogło się wydarzyć. Okazało się, że podobnych kwiatków jest więcej. Nakładem jednego z wydawnictw, w latach 2011–2016, ukazało się pięć monografii dotyczących rozrodu bydła i cztery dotyczące rozrodu koni pod redakcją Profesora oraz innego naukowca, z Niemiec. Problem z tymi monografiami polegał na tym, że Profesor oraz jego ośmiu współpracowników, po pierwsze, wykazali teksty z owych publikacji w swoich ankietach pracowników naukowo-dydaktycznych za lata 2015–-2016. A po drugie - i chyba najważniejsze - teksty były publikowane kilkakrotnie (dwu- lub trzykrotnie, w zależności od tekstu) pod zmienionymi tytułami i - czasem - podpisane różnymi autorami. Przy czym same teksty nie ulegały modyfikacji.

Zapytaliśmy Profesora o to, czy to w porządku. I skąd bierze się ta jego praktyka. Na przesyłane mu e-maile nie odpowiedział. Wielokrotne próby dodzwonienia się do niego zakończyły się porażką ("profesora nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie").

Reklama