Niecałe dziesięć lat temu, podczas miesiąca miodowego, zdałam sobie sprawę, że dzieje się ze mną coś bardzo niedobrego. Nie miałam wątpliwości, że kocham mojego męża, ale nie czułam się ani odrobinę romantycznie. Zamiast zachwycać się urodą placu św. Marka, myślałam o publicznych egzekucjach, które się tam kiedyś odbywały. Od patrzenia na mozaikę sklepieniową w bazylice dostałam zawrotów głowy. Tłumy mnie irytowały, a w gondolach widziałam wyłącznie tandetne urządzenia do wyciągania pieniędzy od turystów. Nie miałam nawet apetytu na spaghetti.

Reklama

Trzeciego dnia pobytu w Wenecji popłynęliśmy na wyspę Murano, gdzie produkuje się szkło weneckie. Stanęłam oparta o barierkę i kiedy chciałam odgarnąć włosy z twarzy, spory kosmyk został mi w dłoni. Nie byłam tym zaskoczona; już dwa miesiące przed ślubem zauważyłam, że wypada mi więcej włosów niż normalnie. Rano znajdowałam na poduszce dziesięć włosów zamiast dwóch albo trzech i przez następną godzinę zastanawiałam się, jakaż to choroba powoduje, że linieję jak kot. Ale podczas przejażdżki statkiem stało się coś poważniejszego. Kiedy wypuściłam włosy z dłoni, miałam takie wrażenie, jakbym wrzucała do morza własne prochy.

Po powrocie do kraju poszłam do lekarza, który nie znalazł żadnego powodu wypadania włosów oprócz stresu. Zalecił wizytę u psychiatry i leczenie środkiem antydepresyjnym. Okazało się, że miałam jedyną chorobę, której nigdy u siebie nie zdiagnozowałam podczas moich porannych sesji - depresję.

Śpiewanie kotu
Psychiatra bez chwili wahania przepisał mi prozac. Po kilku tygodniach terapii skutki były wyraźne: kipiałam energią, fizyczną i psychiczną. Nie dość, że przestałam myśleć o śmierci, to jeszcze zaczęłam śpiewać. Śpiewałam mojemu psu i kotom. Śpiewałam przy myciu naczyń. Parę razy śpiewałam nawet pod prysznicem.

Reklama

Zauważyłam również, że nie wpadam w panikę, kiedy ludzie na mnie patrzą. W ogóle mi to nie przeszkadzało. Stało się ze mną dokładnie to, co opisała Elizabeth Wurtzel w swoich bestsellerowych wspomnieniach "Prozac Nation". Wurtzel twierdzi, że kiedy zaczęła brać prozac, "po prostu coś się w niej zmieniło. Poczuła się dobrze, poczuła się bezpiecznie w swojej skórze. Tak po prostu". Ja też tak po prostu, po wielu miesiącach zmuszania się do jedzenia, odzyskałam apetyt.

Potem stało się coś jeszcze. Kiedy po raz pierwszy od prawie roku zaczęłam czerpać przyjemność z codziennego życia, chciałam przestać zażywać pigułki. Prozac uwolnił mnie od depresji i całej listy lęków - na przykład przed śmiertelnie groźnymi pszczołami, rzadkimi chorobami i odpadami radioaktywnymi - i teraz myślałam już tylko o tym, jak szybko mogę go odstawić.

Wiem, że nie tylko ja stanęłam przed takim dylematem. Nie ma żadnych badań na ten temat, ale liczne wypowiedzi ekspertów i pacjentów wskazują, że jest to rozpowszechniony paradoks: osoby, które chorowały na depresję i dzięki prozacowi poczuły się znacznie lepiej, uważają, że powinny odstawić tabletki, które są im potrzebne do szczęśliwego życia. Może rzeczywiście jesteśmy pokoleniem prozacu, ale jedno nie ulega wątpliwości: jeszcze się nie pogodziliśmy z postawioną nam diagnozą.

Reklama

Pokolenie prozacu
Prozac świętuje właśnie 20. urodziny. Kiedy wchodził na rynek amerykański, nikt nie mógł przewidzieć, jak radykalnie ten lek zmieni sposób leczenia depresji i zaburzeń lękowych.

Fluoksetyna, bo tak nazywa się substancja czynna prozacu, pierwotnie nie była nawet pomyślana jako środek antydepresyjny - firma Eli Lilly najpierw bezskutecznie testowała go jako lek na nadciśnienie, a potem na otyłość. Ale gdy w 1987 r. specyfik został dopuszczony do obrotu jako antydepresyjny prozac, szybko zrobił zasłużoną karierę.

Pacjenci w lekkiej depresji często nie nadawali się do leczenia tricyklicznymi antydepresantami stosowanymi od lat 50., a późniejsze leki wywoływały silne skutki uboczne. I nagle pojawiła się nadzieja na wyzdrowienie.

Dzisiaj, 20 lat po premierze, na całym świecie bierze prozac około 54 mln ludzi. I najbardziej zaskakuje to, że wiele osób wciąż się tego wstydzi, choć niekoniecznie jest to wstyd z powodu depresji. W wielu środowiskach nikt już nie ukrywa przecież, że chodzi do psychiatry - skoro Tony Soprano może to robić, to my wszyscy też.

Ale ci sami ludzie, którzy radośnie ogłaszają całemu światu, że idą do psychiatry, o fakcie zażywania prozacu informują w najlepszym razie małżonka i najbliższych przyjaciół. Nie wynika to z presji opinii publicznej, lecz z przeświadczenia, że pigułka szczęścia może zaburzać samoświadomość. Ja sama pod wpływem tego środka zaczęłam mieć poczucie, że coś jest ze mną zasadniczo nie w porządku.

Pewna energiczna profesor jednego z najlepszych amerykańskich uniwersytetów powiedziała mi, iż dopiero po roku pogodziła się z sugestią terapeuty, że potrzebuje pomocy farmakologicznej.

"Za nic nie chciałam dopuścić do siebie myśli, że mam zaburzenia nastroju" - przyznała. Inny pacjent, artysta, chował tabletki głęboko w apteczce.

"Nie chciałem ich widzieć od razu po otworzeniu szafki" - tłumaczył. A młoda kobieta, która usiłowała zajść w ciążę, tak się wstydziła zażywania leku, że była w stanie brać tylko połowę przepisanej dawki.

Zdaniem Andrew Solomona, którego książka o depresji "The Noonday Demon" zdobyła w 2001 r. nagrodę National Book Award, ten wstyd ma związek z zaburzonym poczuciem własnej wartości.

"Świadomość, że bez tego nieustannego wspomagania nie jesteś osobą, za którą się do tej pory uważałeś, jest zabójcza. Stała obecność tych leków w moim życiu przypomina mi o moich słabościach i wadach" - mówi Solomon.

Lek na całe życie?
Podobnie było ze mną. Kiedy po raz pierwszy odstawiłam prozac, mówiłam sobie, że lekarstwo po prostu pomogło mi przetrzymać trudny okres, tak jak krople do nosa pomagają przy ciężkim katarze. Nie chciałam myśleć o sobie jako człowieku z depresją, zaburzonym albo uzależnionym od chemii, nie chciałam też myśleć o życiu jako czymś trudnym.

Decyzję o zaprzestaniu farmakoterapii podjęłam na własną rękę, bez konsultacji z lekarzami. Byłam wówczas doktorantką na studiach bliskowschodnich, czytałam epos o Gilgameszu rozgrywający się na przełomie III i II tysiąclecia p.n.e. w Mezopotamii. Gilgamesz, bóg-człowiek, zmuszony jest pogodzić się ze śmiertelnością. Śmierć najlepszego przyjaciela i daremność jego własnych poszukiwań nieśmiertelności pokazują mu, że bez umierania życie nie miałoby sensu. Zadawałam sobie wówczas pytanie, czy przypadkiem nie biorę prozacu po to, żeby znieczulić się na sens swojej śmiertelności?

Prozac, chociaż skuteczny dla milionów ludzi, nie leczy przyczyn depresji i lęku. W przeciwnym razie jego odstawienie nie byłoby wielkim problemem. Nie tylko opinia publiczna, ale też większość pacjentów nie zdają sobie sprawy, że nierzadko trzeba go zażywać do końca życia, a przynajmniej do chwili, gdy pojawią się lepsze leki. Pewien nowojorski psychiatra powiedział, że dotyczy to mniej więcej dwóch trzecich jego pacjentów, którzy są zaskoczeni i głęboko zasmuceni, kiedy się dowiadują, że ich terapia nigdy się nie skończy.

Zaledwie połowa pacjentów jest zdrowa po odstawieniu leku. Jak długo? Tego nie wiadomo. W moim przypadku odpowiedź zawsze brzmiała: niezbyt długo. Brałam i odstawiałam prozac już nie pamiętam ile razy, co jest chyba najgorszym sposobem leczenia depresji.

Za pierwszym razem przez wiele tygodni czułam się dobrze. Ponieważ prozac ma przedłużone działanie, skutków odstawienia nie odczuwa się natychmiast. Narastały one tak powoli, że zdążyłam się znowu przyzwyczaić do życia z depresją i lękami. Moje funkcjonowanie polegało na tym, że bez przerwy zadawałam sobie pytanie, jak dotrwam do następnej minuty. Dojmująco przeżywałam każdą sekundę, każdy wdech, każde uderzenie serca.

Najbardziej poruszało mnie odliczanie miesięcy i dni do początku nowego tysiąclecia. Pod koniec 1999 r. bardzo źle spałam, nie miałam apetytu i bałam się wyjść z domu. Nie sądziłam, że nastąpi koniec świata, ale odczuwałam panikę podobną do tej, jaka ogarnęła świat w związku z pluskwą milenijną. We własnym wnętrzu słyszałam odliczanie czasu, jaki pozostał do całkowitej destrukcji.

Zajmowałam się wtedy studiowaniem starożytnego świata. W tej dziedzinie mój umysł działał sprawnie, potrafiłam na przykład czytać pismo klinowe, ale miałam poważne kłopoty z racjonalnym funkcjonowaniem w codziennym życiu. Z obecnej perspektywy mogę powiedzieć, że zamknęłam się w odległym o tysiące lat świecie nie dlatego, że jak Gilgamesz bałam się śmierci, lecz dlatego, że bałam się życia.

Gilgamesz w chwili największej paniki wyruszył na poszukiwania nieśmiertelności. Podczas wędrówki spotkał kurtyzanę, która usiłowała go odwieść od jego zamiaru. Powiedziała mu, że życie wieczne jest tylko dla bogów, a póki żyjesz, "jedz i pij, raduj się dniem i nocą, świętuj każdego dnia, dniem i nocą tańcz i muzykuj. Zawsze noś świeże ubranie, myj głowę i kąp się. Patrz na dziecko, które trzyma cię za rękę, i spraw żonie rozkosz. To są sprawy człowiecze".

Ja nie poszukiwałam nieśmiertelności. Chciałam dokładnie tego, co zalecała kurtyzana. Chciałam być w stanie podnieść kieliszek szampana i powitać z przyjaciółmi rok 2000. Nie chciałam spędzić Nowego Roku w łóżku.

Aby usunąć lęk, który często mnie przytłacza, wypróbowałam wiele alternatyw dla prozacu: psychoterapię, terapię behawioralną, hipnozę, jogę, medytację, różne diety, esencje kwiatowe i gimnastykę. Żadna z tych rzeczy nawet nie zbliżyła się do prozacu pod względem skuteczności. Potrzebowałam prawie dziesięciu lat huśtawki nastrojów, aby zrozumieć, że prozac nie jest żadnym demonem ani panaceum, tylko zwykłym lekarstwem, które łagodzi mój psychiczny ból.

Z tego uświadomienia wypływa inne: zwiększając poziom serotoniny w moim mózgu, prozac sprawia, że jestem szczęśliwszą i spokojniejszą osobą, a zażywanie go nie oznacza, że coś jest ze mną zasadniczo nie w porządku. Dowiedziałam się, że wciąż jestem sobą, nawet jeśli nie myślę piętnaście godzin dziennie o zagładzie i chorobie.

Nie sposób określić, skąd się biorą takie myśli - może wywołują je geny, może przeżycia z dzieciństwa, może stresy współczesnego świata. A najpewniej wszystko naraz. W ostatecznym rozrachunku muszę jakoś radzić sobie z życiem, a skoro prozac może mi w tym pomóc, to nie mam powodu się tego wstydzić.

"Środki antydepresyjne pomagają tym, którzy pomagają sami sobie. Kto nie stosuje farmakologii w tej ciężkiej bitwie, ten zachowuje się jak człowiek, który wypuszcza się konno na czołgi" - mówi Andrew Solomon.

Depresja to coś więcej niż zły nastrój czy trudny okres, który minie. Depresja mieszka w naszych komórkach i prawdopodobnie jest takim samym elementem człowieczeństwa jak śmierć. Wszystkie kultury gromadziły i propagowały rady na temat zwalczania depresji. W XVII wieku Robert Burton zakończył swoją książkę "Anatomia melancholii" następującym prostym zaleceniem: "Nie bądź samotny, nie bądź bezczynny". Wspaniała rada w czasach Hamleta, wspaniała rada dzisiaj. Ale proponowana przez Burtona terapia jest jeszcze lepsza, jeśli uzupełnić ją 40 miligramami prozacu.

Jessica Apple*, amerykańska pisarka, współpracuje m.in. z "Financial Times"