Miejsce jest nieprzypadkowe - w Korei Południowej uzależnienie od komputera to niemal choroba narodowa. 90 proc. gospodarstw domowych jest podłączonych do szybkiego i bardzo taniego internetu.

Życie towarzyskie sporej części młodych ludzi toczy się w tzw. PC-bang, czyli internetowych kafejkach, które znaleźć można na każdej ulicy każdego miasta. W mrocznych pokoikach zastawionych rzędami komputerów przez całą dobę w oparach tytoniowego dymu siedzą miłośnicy gier sieciowych - licealiści, studenci i urzędnicy.

Reklama

Ci ostatni przychodzą do PC-bang w garniturach w porze przerwy obiadowej, bo o wiele bardziej niż jedzenie interesuje ich stukanie w klawiaturę komputera. Tak łatwy dostęp do internetu powoduje jednak, że w Korei w zastraszającym tempie przybywa uzależnionych od surfowania. I to uzależnionych do tego stopnia, że wręcz niezdolnych do funkcjonowania w społeczeństwie.

Obóz w Monkcheon, gdzie na jedno miejsce czeka aż pięciu chętnych, zbudowano z myślą o najtrudniejszych przypadkach. Takich jak piętnastoletni Lee Chang-hoon, który jeszcze niedawno siedział przed komputerem siedemnaście godzin na dobę.

Zaczęło się najniewinniej w świecie: chłopak zabijał czas przed komputerem, kiedy nikogo nie było w domu. Szybko jednak przekonał się, że w świecie wirtualnym czuje się lepiej niż w rzeczywistym. W końcu okazało się, że gry i komiksy online pożerały mu aż trzy czwarte doby. Nastolatek zaczął też wagarować, bo w ciągu dnia odsypiał zarwane noce. I jak każdy uzależniony cały czas gorączkowo przekonywał bliskich, że nie ma żadnego problemu. Na odwyk do Monkcheon wysłali go rodzice, zrozpaczeni, że syn niemal przestał jeść, bo nie mógł się oderwać od ekranu.

Reklama

Przetrwać bez internetu
Zasady obowiązujące w obozie w Monkcheon są twarde. Po pierwsze: zero siedzenia przy komputerze! Ta prosta reguła okazała się jednak dość kłopotliwa do wyegzekwowania. Pacjenci próbowali na przykład urwać dziesięć minut z przerwy obiadowej, byle tylko wymknąć się cichaczem do miasta i choć na chwilę wejść do sieci! Teraz opiekunowie, nauczeni doświadczeniem z pierwszych turnusów, starają się mieć oko na swoich podopiecznych przez dwadzieścia cztery godziny na dobę.

W ciągu dnia z kolei personel dokłada starań, by pacjenci byli nieustannie zajęci. Są więc poddawani musztrze, wykonują ćwiczenia fizyczne, wspinają się po skałkach, jeżdżą konno, biegają po torze przeszkód. A kiedy się zmęczą, czekają na nich sesje terapii grupowej i warsztaty z garncarstwa. W krótkich przerwach między zajęciami uzależnieni sprzątają, piorą i zmywają. Wszystko po to, by czymś ich zająć i odciągnąć myśli od utraconego internetowego narkotyku, ale też by na nowo wprowadzić ich w rzeczywisty świat. "Chcemy pokazać im życie bez internetu. Młodzi Koreańczycy po prostu czegoś takiego nie znają" - tłumaczył dziennikarzowi "New York Timesa" Lee Yun-hee, wychowawca z Jump Up Rescue School.

Reklama

Kraj uzależnionych od sieci
Podczas gdy psychiatrzy na całym świecie do tej pory spierają się, czy uzależnienie od internetu jest rzeczywiście chorobą, rząd Korei Południowej od dawna nie ma takich wątpliwości. Według szacunkowych danych około dwóch i pół miliona koreańskich nastolatków spędza online co najmniej dwie godziny dziennie, co oznacza, że są na najlepszej drodze do uzależnienia. Ćwierć miliona ludzi tę cienką granicę dzielącą zwykłą rozrywkę od uzależnienia już przekroczyło - nie potrafią sami wstać od komputera, spędzają w internecie coraz więcej czasu, a jeżeli z jakiegoś powodu muszą go na chwilę zostawić, zachowują się jak na narkotykowym głodzie.

Dla takich ludzi władze w Seulu stworzyły 140 przychodni terapeutycznych, w których leczone są przypadki mniej poważne niż pacjenci obozu w Monkcheon. Internetowe odwykówki pojawiły się też w stu państwowych szpitalach. Dwa miesiące temu to właśnie w Korei zwołano pierwsze międzynarodowe sympozjum poświęcone uzależnieniu od internetu.

Konferencja cieszyła się sporym zainteresowaniem, bo również inne rozwinięte kraje dostrzegają u siebie ten sam problem, z którym od dawna borykają się Koreańczycy. Byli więc nie tylko przedstawiciele Stanów Zjednoczonych, państw Europy Zachodniej, ale również Chin. Bo choć o internecie w Państwie Środka wspomina się na ogół wtedy, gdy mowa o cenzurze w sieci, to jednak mało kto wie, że w tym kraju mieszka 160 milionów internautów. Czyli aż jedna siódma całej światowej populacji użytkowników sieci.

Świat pełen pokus
Czy walkę z sieciowym nałogiem w ogóle można wygrać? Specjaliści są w tej sprawie sceptyczni. I przypominają, że alkoholik będzie bezpieczny, jeśli do końca życia nie zajrzy do kieliszka, a nałogowy hazardzista nie może kupić ani jednego losu na loterię: musi trzymać się z dala od wszelkich form hazardu. Więc jeśli tę samą metodę leczenia zastosować wobec uzależnionych internautów, to ich perspektywy wyjścia z nałogu są niezbyt obiecujące. Bo w dzisiejszym świecie coraz trudniej jest uciec przed internetem – komputery z dostępem do sieci stoją przecież w domu, w szkole, na studiach i w niemal każdym miejscu pracy. Nie da się z nich po prostu zrezygnować.

Bo czy można sobie wyobrazić, że siecioholik zastąpi wygodnego e-maila kopertą ze znaczkiem albo osobiście pofatyguje się do banku, by zrobić przelew? Czy będzie w stanie odstawić najnowsze formy rozrywki, takie jak choćby filmy z YouTube? Uzależniony musiałby też zrezygnować z korzystania z internetowych forów i serwisów społecznościowych, takich jak MySpace i FaceBook.

Paradoksalnie artykuł z "New York Timesa" o obozie odwykowym w Monkcheon szybko stał się tekstem najczęściej rozsyłanym... przy pomocy e-maila. Jakież to ironiczne: tekst o niebezpieczeństwach związanych z sieciowym nałogiem ludzie przekazują sobie nawzajem właśnie przez sieć - no bo jakże inaczej?

Trudno więc z optymizmem patrzeć na próby wyleczenia z siecioholizmu. 15-letni Lee Chang-hoon, który przed odwykiem spędzał przed komputerem siedemnaście godzin dziennie, dziś wyznacza sobie "rozsądne granice": uważa, że takim limitem jest pięć godzin. O internetowej abstynencji chłopak nawet nie wspomina.