W swoim własnym obozie premier Tusk ma nadal władzę absolutną, ale utracił lojalność swoich głównych wasali. Pod tym względem sprawa kar nakładanych na szefa NFZ Paszkiewicza jest symboliczna. Nawiasem mówiąc, sam Paszkiewicz - bez charakteru i zagubiony w otaczającej go intrydze jak dziecko we mgle - pozwolił Tuskowi na to, aby bez skrupułów zrobił z niego publiczne pośmiewisko, karząc go jak sztubaka i zmuszając do przeprosin za własne decyzje.

Ale jak określił to jeden z blogerów - kwestia, czy Paszkiewiczowi wymierzono właściwą liczbę klapsów, dość nieoczekiwanie stała się okazją do pierwszej wyrażonej wprost krytyki decyzji premiera przez Grzegorza Schetynę. Dla realnej polityki ma to znaczenie z dwóch powodów. Po pierwsze - bo cząstkowo restytuuje w PO istniejący niegdyś, ale dawno przez Tuska zlikwidowany system autonomii klubu parlamentarnego wobec jego partyjnego przywództwa, jak również wobec licznych i częstych jego osobisto-politycznych kaprysów. Po drugie zaś - bo Schetyna odblokowuje śluzę, która bezwzględnie zatrzymywała dotąd kawiarniano-podziemny nurt niezadowolenia z Tuska pośród platformowych parlamentarzystów. "Ma być jawnem, co jest skrytem…".

Owszem, także do tej pory zdarzały się takie przypadki, choć tylko w kręgu głównych wasali partyjnych Tuska. We właściwej sobie konwencji Palikot labiedził, że premier, walcząc o prezydenturę, "straci wszystko, a wyborów nie wygra". W inny, ale również charakterystyczny dla siebie miękko lisi sposób marszałek Komorowski z troską sugerował, że rząd jednak mógłby się zabrać za wiele niepodjętych dotąd spraw państwowych. Gowin z kolei zasłynął z niekonsekwentnych deklaracji, iż jakaś tam sprawa (np. in vitro) będzie już "ostatecznym sprawdzianem" dla Tuska, ale gdy chwila sprawdzianu nadchodziła, wolał nadal sławić samego premiera, a dystansować się od standardów i stosunków panujących w partii ("hulaj dusza piekła nie ma" - to jego opis stanu PO).

Właściwie w kręgu liderów partyjnych tylko Hanna Gronkiewicz-Waltz konsekwentnie zachowuje pełną subordynację, a Tusk odwdzięcza się jej coraz wyraźniej w taki sposób, aby mogła żywić iluzję, iż naprawdę uczestniczy w procesach decyzyjnych. Schetyna z pozycji szefa klubu oświadczający krótko, iż premier podjął złą decyzję zamyka etap tych wszystkich niedopowiedzeń i półsłówek i każe się Tuskowi na przyszłość liczyć z możliwością otwartej nielojalności w różnych kwestiach partyjnych i państwowych. To jest w systemie rządów osobistych Tuska jakiś wyłom.

Z tego wszakże nie należy wnosić, iż Tusk traci właśnie partyjne "absolutum dominium". Tak nie jest. Mechanizm jego kontroli nad całą PO (rozciągnięty także na rząd) polega bowiem na możliwości uruchomienia indywidualnego mechanizmu represyjnego wobec dowolnej osoby, od wielce wpływowego wicepremiera Schetyny po jakiegoś pozbawionego znaczenia krakowskiego aparatczyka Sularza. W każdej chwili każdy działacz PO musi czuć się zagrożony Tuskowym gniewem, podczas gdy sam premier zwykł w takich razach publicznie udawać obojętność, niewiedzę, a nawet zdziwienie decyzjami, o które zapytany, zwykł je określać mianem "czysto administracyjnych" (jak ostatnio w Centrum Antykryzysowym).

Szef klubu PO ograniczyłby skutecznie owo absolutum dominium tylko wtedy, gdyby potrafił posłom i senatorom zapewnić efektywną ochronę przed kapryśnymi represjami. Pytaniem pozostaje, czy będzie w stanie to zrobić. Jeśli tak, to zapewne coraz częstsze werbalne sugestie niezadowolenia ze stylu władzy Tuska mogłyby się przekształcić w jakieś nieśmiałe próby zyskiwania podmiotowości czy względnej autonomii przynajmniej przez co bardziej utalentowanych polityków PO. Tylko to może powoli przekształcać PO w stronę normalności demokratycznej partii politycznej.

Inaczej - używając zgrabnej metafory ministra Sikorskiego - będzie ona nadal bardziej przypominać watahę, w której można już wprawdzie łypnąć złym i wrogim ślepiem na przywódcę stada, ale to jest górna granica wolności, jeśli nie chce się na siebie sprowadzić licznych nieszczęść.











Reklama