PAULINA NOWOSIELSKA: Liczyła pani kiedyś, ile kobiet w Polsce zajmuje dyrektorskie stanowiska?

ANNA STREŻYŃSKA: Nigdy nie robiłam takich rachunków. Z mojego punktu widzenia jest wszystko jedno. Zawsze szukam partnerów, którzy mają zajadłe podejście do pracy. I jeśli gdzieś na wysokim stanowisku zdarzy się już kobieta, oznacza to, że musi być piekielnie zajadła.

Pani droga do fotela prezesa UKE była łatwa, prosta i przyjemna?

Opisałabym ją tak: 10 tysięcy przepracowanych godzin, po to by mieć wystarczające kompetencje. Plus sprzyjające otoczenie, życzliwi ludzie, którzy widzieli, że się znam na sprawie i mam pomysł, jak rynek telekomunikacyjny zmieniać. Plus wiele szczęśliwych zbiegów okoliczności. I cała masa wyrzeczeń.

Reklama

Polskie prawo pomaga kobietom w robieniu kariery?

Kompletnie nie. Jako pracodawca mam stuprocentowo sprzeczny interes z kobietami, które zatrudniam. Sytuacja, w której któraś z moich koleżanek zachodzi w ciążę i idzie na macierzyński, jest z jednej strony wielkim świętem. Z drugiej - dla mnie jako pracodawcy to prawdziwy dramat.

Przeżywa pani rozdwojenie jaźni?

Reklama

Ściskam dziewczynę i mówię: super, teraz zmieni się cały twój świat. A jednocześnie myślę: chyba palnę sobie w łeb. Bo właśnie powstaje wyrwa w moim zespole. Mam zablokowany etat. Owszem, mogę kogoś zatrudnić na jej miejsce, ale tylko na czas określony. Na jaki dokładnie? Tego nawet sama nie wiem. Na takie warunki żaden fachowiec się nie zdecyduje. Przyjdzie raczej desperat, ktoś przypadkowy, bez doświadczenia.

Mam wrażenie, że nie najlepiej ocenia pani urząd pełnomocnika rządu ds. równego traktowania?

Absolutnie nie. Nawet od dłuższego czasu współpracujemy, jeśli chodzi o bezpieczeństwo dzieci w internecie oraz promowanie reklamy wolnej od stereotypów. Jak na osobę, która przez większą część swojej działalności miała tylko ośmiu pracowników, Elżbieta Radziszewska dokonuje cudów. Tym bardziej że działa w wybitnie niesprzyjającym otoczeniu. Mam czasem wrażenie, że urząd pełnomocnika jest traktowany z przymrużeniem oka zarówno przez polityków, jak i społeczeństwo. Tymczasem to właśnie w tym urzędzie pracuje się nad takimi zagadnieniami jak równowaga między życiem osobistym a pracą czy spełnieniem kobiety w roli matki i pracownicy. Tyle że w tych dziedzinach trudno o spektakularne sukcesy. To praca na dziesięciolecia.

Czytaj dalej >>>



Co by pani, jako pracodawcy, pomogło w życiu? Jakie przepisy?

Jeśli uznamy, że kobiety, także w administracji, mają prawo poświęcić część swojego życia na rodzenie dzieci, chodzenie z nimi potem do lekarzy, do przedszkola, to znaczy, że potrzebujemy więcej pracowników, więcej etatów. Bo ktoś musi te panie zastąpić, gdy ich sytuacja rodzinna tego wymaga. Ale niestety pracowników administracji traktuje się jak bandę leserów, którzy zadekowali się gdzieś w kącie i malują paznokcie. A kolejne rządy, chcąc się przypodobać opinii publicznej, wznoszą jedynie hasła obcinania kosztów administracji publicznej. Tymczasem we wszystkie sfeminizowane zawody należałoby zainwestować. Nie chodzi tylko o urzędniczki, ale też lekarki, pielęgniarki, nauczycielki.

A pani, gdy kogoś zatrudnia, myśli o tym, że oto trafia mi się kobieta, która zaraz ucieknie na macierzyński i będą z nią same kłopoty?

Oczywiście, że mam takie myśli. Tym bardziej że kilkakrotnie zdarzyły się sytuacje, że przyjmowałam do pracy kobietę, która już była w ciąży. Ona jednak nie informowała mnie o tym, a już po kilku dniach szła na zwolnienie.

Czuła się pani oszukana?

Tak. Prawo mówi, że nie można zadawać tak osobistych pytań. I nie ma nic złego w tym, że kobieta całą ciążę spędzi w domu. Tak czasem po prostu bywa. Chodzi o to, by celowo pracodawcy nie stawiać pod ścianą. Ale to życie i prawo stawia te dziewczyny w sytuacji, w której decydują się zachować nie fair wobec pracodawcy.

Zdarzyło się kiedyś, że przyszły pracodawca przestraszył się Anny Streżyńskiej kobiety?

Nie. Ale moja sytuacja jest nieporównywalna i niewiele w tym mojej zasługi. Poza pierwszą pracą zawsze zajmowałam kierownicze stanowisko. A tam zatrudnienie przebiega inaczej. Miałam jeszcze to szczęście, że funkcję matki w domu przejął mąż. Mogłam więc każdemu szefowi mówić na wstępie, że jestem takim ojcem w spódnicy.

I nikt nie robił zdziwionej miny? Taka zamiana ról ciągle jeszcze wzbudza u nas kontrowersje.

To proszę sobie wyobrazić, co działo się te kilkanaście lat temu. Moje córki rodziły się w latach 1993 i 1994. Opiekę nad nimi natychmiast przejął mąż. Owszem, nikt nie dziwił się, że szybko poszłam do pracy. Jednak znajomi zastanawiali się, jak zmusiłam męża do pozostania w domu, co wówczas uważano za niemęskie.

To jak go pani zmusiła?

Zdecydowały czynniki ekonomiczne. W swoim medycznym zawodzie nigdy nie zarobiłby takich pieniędzy jak ja - prawnik. Zresztą w przeciwieństwie do mnie mój mąż jest świętej cierpliwości człowiekiem.

Czytaj dalej >>>



Jak się pani sprawdza w roli ojca?

Uważam, że nie najgorzej. Wracam do domu w zasadzie na weekendy. Gdy dzieci były małe, byłam dawcą rozrywek i przyjemności. Córki traktowały odwrócony podział ról jako coś normalnego. Na ich rysunkach tą postacią z aktówką, w garniturze byłam zawsze ja. Dziś są nastolatkami. A że wymagają już nie tyle fizycznej opieki, ile serdecznego kontaktu, z powrotem jestem matką i trochę powierniczką, doradcą.

Polskie prawo dorosło do tego typu rozwiązań? Mamy zalążki urlopu tacierzyńskiego...

To są półśrodki. Myślę, że z prawnego punktu widzenia sytuacja pracownika, i to bez względu na płeć, który zapragnie mieć rodzinę, jest niedopracowana. Dobrze byłoby, gdybyśmy w końcu przekonali się do telepracy. A ileż było hałasu, by telepracę rozciągnąć także na pracowników administracji... Także w wielu firmach to ciągle problem. Innym rozwiązaniem byłyby żłobki i przedszkola naprawdę blisko pracy albo nawet w pracy. To zwykle nierealne. U mnie w urzędzie nie mam odpowiedniego lokalu i otoczenie nie spełnia wymagań - brak podwórka czy parku. Sprawdzaliśmy już to. Matki lepiej by się czuły w pracy, mogąc mieć jednocześnie oko na swoje pociechy. Kolejna rzecz - dostępność opieki medycznej. Ciągle jest tak, że gdy zachoruje dziecko, rodzic traci kilka dni. Bo do lekarza zazwyczaj trzeba swoje odstać. Lista jest więc długa.

Dziś pani córki są prawie dorosłe. Ma pani czasem uczucie, jakby coś umknęło?

Tak właśnie się czuję. I to po tych wszystkich latach, kiedy teoretycznie człowiek mógłby sobie powiedzieć: tak, udało się. Mam dwie córki, ojciec świetnie o nie zadbał, nie chodziły z kluczami na szyi, niczego im nie brakowało. A ja zawodowo czuję się spełniona.

Skąd te wyrzuty sumienia?

Bo niestety jest tak, że nikt nigdy dzieciom matki nie zastąpi. I proszę mnie nie pytać, skąd ta obserwacja. Myślę, że po prostu tak jest. Kobiety lepiej odczytują sygnały niewerbalne. To my widzimy pierwsze, że dziecko potrzebuje pomocy jakiegoś specjalisty, że się zakochało albo ma kompleksy. Widzimy w naszych dzieciach talenty, których nikt inny, nawet tata, nie dostrzega. To my widzimy powiązania między dzieckiem teraz a tym, kim mogłoby być, jeśli o to zadbamy, za kilkanaście lat.

Polki, które robią karierę, są skazane na wyrzuty sumienia? Bo chcą być zbyt idealne?

Nie chodzi o wyrzuty z powodu odbiegania od ideału, lecz o to, że nasze wielkie miłości (dzieci, mężczyzna, rodzice) muszą konkurować z naszymi wielkimi pasjami.

Czytaj dalej >>>



Myśli pani, że tylko singielki mogą u nas robić karierę?

Nie o to chodzi. To wymagania względem nas są nierealne. Zarówno wobec kobiet, jak i mężczyzn. Na takim etapie rozwoju kraju się znajdujemy.

Ile pani pracuje?

Wsiadam do samochodu o 7.30 rano i od razu włączam komputer. O dwudziestej wychodzę z pracy, wsiadam do samochodu i znów otwieram komputer. W domu mam dwie godziny dla dzieci, zanim pójdą spać. Potem znów siadam przed komputerem, pracuję do pierwszej w nocy. Chyba że wcześniej głowa opadnie mi na klawiaturę. Wstaję o 5.30.

Zastanawiała się pani czasem, czy to ma sens?

Wielokrotnie. Nieraz myślałam, że jestem pracoholikiem. Na szczęście mam normalne odruchy lenistwa i tak jak każdy chciałabym zobaczyć słońce i być na powietrzu dłużej niż przez 3 tygodnie w roku. Po prostu ilość pracy mnie przerasta. Przykład? Pięć lat temu mieliśmy 40 proc. obecnych zadań. Nasz budżet wynosił ok. 80 mln zł rocznie. Dziś mamy taki sam budżet, tyle samo pracowników, tylko o wiele więcej zadań. I wciąż dochodzą nowe. Można powiedzieć, że to takie babskie, bo kobiety lubią się poświęcać. Na szczęście pod jednym względem panuje na świecie równouprawnienie: ludzie poświęcają się nie zależnie od płci, lecz zależnie od życiowej postawy.