BARBARA KASPRZYCKA: W 1968 r. studiowała pani filozofię. Po co się wtedy szło na taki kierunek?
IRENA LASOTA: Pewnie byli tam tacy, którzy chcieli studiować filozofię. Mnie jednak pociągała sama atmosfera tego wydziału. Na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu, tam gdzie dziś jest Empik, znajdowała się wszechnica, do której jeszcze będąc w liceum, chodziłam słuchać Leszka Kołakowskiego. Cała Warszawa - to mówiąc, mam na myśli pewnie kilka tysięcy ludzi - wiedziała, że to są fascynujące wykłady. I mimo że osobiście nie do końca rozumiałam, co mówił Kołakowski np. o Bergsonie, jednak czuło się, że jest to zupełnie inne niż to, co drukowano w gazetach i o czym mówiono w radiu.

Reklama

To właściwie o czym pani myślała na tej filozofii? Co pani chciała robić potem?
Nigdy nie chciałam być filozofem. Myślałam, że będę pracować w jakimś wydawnictwie. Również mój dwa lata starszy brat chciał iść na filozofię, ale ojciec bardzo długo go przekonywał, że nie powinien. Mówił, że w ogóle studiując kierunki humanistyczne, człowiek staje się uzależniony od polityki i rządzących. Brat poszedł więc w końcu na fizykę i dziś jest profesorem astrofizyki. A ojciec wiedział, co mówi. To był człowiek, który zapisał się do Komunistycznej Partii Polski w latach 30.

A pani popełniła błąd, przed którym przestrzegał.
To nie był błąd. Mówiło się wtedy, że na filozofii są mądrzy chłopcy i ładne dziewczyny. Co nie znaczy, że nie zdarzały się mądre dziewczyny i przystojni chłopcy. Przyjęło się w każdym razie, że to wydział, na który trudno się dostać, ale jest tam bardzo interesująco.

Ma pani 22 lata, studiuje filozofię i przychodzi rok 1968. W którym momencie zdała sobie pani sprawę, że uczestniczy w historii?
Może na ostatnim przedstawieniu "Dziadów" 30 stycznia? Ale chyba tak naprawdę dopiero 20 marca w więzieniu przy Rakowieckiej, kiedy przeczytałam w "Trybunie Ludu" albo w "Żołnierzu Wolności" wygłoszone poprzedniego dnia przemówienie Gomułki. Znalazłam w nim swoje nazwisko i poczułam, że zrobiłam coś, co swoją skalą przerosło moje zamierzenia.

Reklama

Ale między styczniem a marcem był jeszcze luty.
Ten luty był jakby we mgle. Wszyscy moi znajomi biegają, zbieramy podpisy w sprawie przywrócenia "Dziadów", organizujemy demonstracje, władze wyrzucają studentów, a później jest wiec 8 marca. Już rano milicja zatrzymuje kilka osób, przedstawianych później jako inspiratorzy wydarzeń, wieczorem łapie kolejnych. Wtedy zaczynają się wydarzenia marcowe, wiece na wyższych uczelniach, demonstracje, żądania, petycje itp.

A pani trafia do więzienia i czyta o sobie w przemówieniu Gomułki.
Tak. Gazet mieliśmy tam pod dostatkiem. Gomułka wymienił mnie wtedy dwa razy: na początku wśród osób, które przygotowały wydarzenia marcowe. Drugi kontekst był ciekawszy, zwłaszcza gdy odsłuchałam to przemówienie na taśmie. Gomułka czyta, że rezolucję na uniwersytecie odczytała Irena Lasota - i w tym miejscu ktoś mu zapewne odręcznie dopisał nazwisko mojego ojca, pod którym się urodziłam, ale które zmieniono w roku 1948 - Hirszowicz. To ma brzmieć i brzmi jak nazwisko żydowskie. Zdumiałam się: o co chodzi? Po co im to? Następnego dnia zaczęłam się domyślać. Tymczasem Gomułka czytał dalej: "A po niej jeszcze czytało takich dwóch e, e, e, e, naszych Polaków".

Główną rolę w "Dziadach", od których wszystko się zaczęło, grał zmarły w czwartek Gustaw Holoubek. Czy to był ktoś, kto władał waszą wyobraźnią?
Świat teatru był wówczas dla nas bardzo ważny. Holoubka pamiętam z innych jeszcze ról, grał w tamtym czasie genialnie króla Edypa, którego chodziłam oglądać ze trzy razy. Rzeczywiście wówczas było to jeden z dwóch, trzech najpopularniejszych aktorów. I niezależnie od tego, co działo się wokół "Dziadów", rola Holoubka była po prostu niesamowita.

Reklama

Widziałam go zresztą nie tylko w tym ostatnim spektaklu. Zdarza się taki teatr, że ma się uczucie, iż człowiek zaraz się zachłyśnie. To było takie przedstawienie. Każdy może mieć z tego różne wspomnienia, niektórzy pewnie oglądali je 30 stycznia po raz pierwszy i byli podnieceni atmosferą na widowni, ale u mnie gra Holoubka podnosiła wszystkie wnętrzności do góry.

Prawie pół roku po Marcu przesiedziała pani na Rakowieckiej. Co pani jeszcze z tamtego roku pamięta?
Na pewno sierpniową interwencję wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Pamiętam dokładnie - i myślę że wiele osób również - moment, w którym się o tym dowiedziałam. Rano zapukała do mnie wstrząśnięta interwencją sąsiadka. Wtedy w Czechosłowacji od ponad roku panowały nastroje wolnościowe. Działy się tam rzeczy, które w Polsce były nie do pomyślenia. Podczas wiecu 8 marca na uniwersytecie w odczytywanej przeze mnie rezolucji Karol Modzelewski dopisał nawet ostatnie zdanie - nie wszędzie zachowane, nieprzedrukowane w naszych ulotkach: "Jeżeli nastąpią jakiekolwiek represje, odpowiemy przy użyciu takich samych środków jak studenci czechosłowaccy". Dla nas ta Czechosłowacja była dowodem, że można pójść dużo dalej niż my.

W sierpniu wychodzi pani z aresztu - i co dalej?
Wyjechałam w góry, na Podhale, do Szlembarka, z moim ówczesnym narzeczonym, a późniejszym mężem Andrzejem Zabłudowskim. Bardzo pięknie wspominam ten czas. Chociaż szybko wróciliśmy z poczuciem, że trzeba jednak być w Warszawie, bo znajomi wciąż siedzą, a wkrótce zaczynają się procesy "marcowych". Część z nas wciągnęło się w zbieranie materiałów na temat aresztowań czy pobić i przekazywanie ich na zachód. Sama, biorąc w tym udział, weszłam w krąg mojego dużo późniejszego drugiego męża Jakuba Karpińskiego. Dużo tłumaczyłam wtedy na francuski, przepisywałam teksty na maszynie - w tamtych czasach na maszynie pisały wyłącznie kobiety. Zresztą utrwaliło się to w języku polskim: maszynistka to kobieta pisząca na maszynie, a maszynista to mężczyzna kierujący tramwajem. Przepisując, zarabiałam na życie.

Bo oczywiście o studiowaniu nie mogło być już mowy.
Wszyscy zostali wyrzuceni, ale wiedziało się, że studiować trzeba. Szukałam różnych możliwości, chciał mi dać szansę prof. Świeżawski z Akademii Teologii Katolickiej, ale nie zgodziło się Ministerstwo Szkolnictwa. Jednak inicjatywa prof. Świeżawskiego to był odprysk wielkiej fali sympatii, jaką jako "marcowi" byliśmy otoczeni. Wiele osób dawało mi pracę: coś przepisywałam, zapewne źle, i tłumaczyłam, też nie najlepiej. Dawałam wreszcie lekcje francuskiego. Ze swoich IPN-owskich akt dowiedziałam się, że ubecji bardzo się to spodobało i podesłała mi dwóch agentów, żebym ich uczyła. Jeden, widząc, że w moim mieszkaniu coś się zaczyna dziać, wychodził na jakiś czas na spacer, zostawiając teczkę z ukrytym magnetofonem, który wówczas nazywał się chyba magnetozapis.

A jesienią wzięła pani ślub.
Tak, ale bardzo cichutki. Atmosfera nie sprzyjała weselom. Wiadomo było, że jedni siedzą, drudzy wyjeżdżają, inni się boją, z kimś zerwaliśmy stosunki, bo brzydko zeznawał w śledztwie. Ale też odezwało się wtedy wiele osób, które trochę znałam skądinąd, ale którym przede wszystkim zależało, żeby tylko przyjść, zapytać, czy mogą w czymś pomóc, i dodać otuchy.

Co było najtrudniejsze do zniesienia?
Poczucie, że znów się wlazło do beczki z oblepiającą mazią. Ja, jako osoba mało refleksyjna, a bardziej działająca, nie odczuwałam tego mocno. Pomagało mi, że byłam bardzo zajęta: przepisywaniem, tłumaczeniem. Przede wszystkim mając już pozdawane egzaminy z piątego roku, chciałam znaleźć stałą pracę i z każdej byłam po kilku dniach wyrzucana. W "Sztandarze Młodych" byłam korektorką przez 24 godziny, potem z Instytutu Podstawowych Problemów Techniki wyrzucono mnie po kilku tygodniach. Z akt wynika, że sobie zasłużyłam, bo bez przerwy opowiadałam polityczne dowcipy.

Jakie?
Głównie z procesów. Żarty z głupich sędziów i prokuratorów. Myśmy w 13 osób stanowili organizację komandosów. Toczyło się przeciwko nam pięć osobnych procesów, a treść oskarżenia bywała bardzo różna. Niektórzy śledczy uzasadniali np., że organizacja była tak tajna, że nawet jej członkowie o tym nie wiedzieli. Ktoś inny marksistowską dialektyką napisał, że być może organizacja nie istniała obiektywnie, ale istniała subiektywnie - bądź na odwrót. Świadkowie też dziwaczni zeznawali, te procesy były łatwe do okpienia.

Ta kpina leczyła ze strachu?
Kpina i ironia nie tylko leczy ze strachu, ale przede wszystkim pokazuje, że król jest nagi. W więzieniu siedział wtedy Janusz Szpotański, wielki satyryk i wielki socjolog, doskonały obserwator życia. W więzieniu napisał dwa utwory: "Balladę o Łupaszce" poświęconą Pawłowi Jasienicy i "Rozmowę w kartoflarni" toczoną między Gomułką a ukraińskim poetą, Tarasem oczywiście. Te utwory opuściły mury więzienia za pośrednictwem adwokatów, Jana Olszewskiego albo Stanisława Szczuki, ale i myśmy się ich uczyli na pamięć, by nie zginęły podczas jakiejś rewizji. To był satyryczny geniusz.

A pani się w tamtym czasie bała?
Ja nie. Dopiero później po wyjeździe z Polski widziałam rzeczy, które nie przestraszyły. W 1968 r. nie bałam się, chociaż widziałam ludzi bardzo przestraszonych, zwłaszcza tych opuszczających Polskę, starszych ludzi żydowskiego pochodzenia. Najbardziej bali się ci, którzy przeżyli radzieckie obozy i okupację w Polsce.

W więzieniu też się pani nie bała?
Czego miałam się bać? Fizycznej przemocy? Pewnie bym się bała, gdyby wkrótce po aresztowaniu milicjanci nie powiedzieli w mojej obecności jakiemuś ubekowi, że jestem z takiej grupy, której nie wolno bić.

Zawieziono mnie na Rakowiecką, zobaczyłam tam wielu znajomych z uniwersytetu. Robiono nam zdjęcia, by pokazać, że jesteśmy nietknięci, różowi i uśmiechnięci. Bałam się co najwyżej tego, że nas podtruwają, żeby wyciągnąć zeznania. Nie piłam kawy, bo mądrością ogólną było, że do niej mogą dosypywać bromu, na szczerość. Naprawdę bałam się tylko o rodziców. Ale wydaje mi się, że najgorszy okres partyjnego zezwierzęcenia skończył się już w maju. Wtedy Gomułka i jego otoczenie zaczęli uspokajać nastroje, przywracać niektórych do pracy, w gazetach przestały się ukazywać teksty o spiskach i spiskowcach. W gazetach z marca i kwietnia czytało się teksty Gontarza czy Osiadacz, ale w maju jakby przywołano te spuszczone z łańcucha psy z powrotem do budy.

Ryszard Gontarz czy Maria Osiadacz to takie dziennikarskie psy, wypuszczane przez partię, by gryźć. To była specjalna kategoria dziennikarzy, którym dawano dostęp do materiałów UB i których wzywano na odprawy, gdzie mówiono im, w którą stronę mają pójść. Potem puszczano ich, żeby relacjonowali rozprawy sądowe - i to było naprawdę obrzydliwe. Rozprawy były zamknięte, wpuszczano co najwyżej rodzinę, ale ta grupa dziennikarzy miała zawsze swoje miejsce. Na własnym procesie w 1969 r. wzywałam nawet Gontarza na świadka, bo w akcie oskarżenia były dosłowne cytaty z jego tekstów. Chciałam zapytać, skąd on miał te wszystkie informacje o moich związkach syjonistyczno-rewizjonistycznych. Nie wezwano go jednak.

Czy te reżimowe gazety w ogóle się kupowało? Czytało?
Kupowało się. Ludzie, którzy sami piszą i myślą, że mają obowiązek opisywania i objaśniania świata, kupowali gazety nawet podczas ich bojkotu w latach 80. Ale wszystko ze świadomością niesłychanej wredności tej prasy. Już na wiecu uniwersyteckim 9 marca 1968 r. zaczęło się darcie gazet. Pierwszy wstał i publicznie je podarł Jakub Karpiński. Od tego zaczęło się to symboliczne, antykomunistyczne darcie prasy. Potem pojawiło się hasło "Prawda kłamie", potem "Czytaj tylko »Świerszczyka«, on jeszcze nie kłamie" - to było takie pismo dla dzieci. Na końcu było "Czytaj tylko »Misia«, nawet »Świerszczyk« kłamie". Ale mimo darcia trzeba było to czytać i wycinaliśmy co ciekawsze teksty. Mam je do dziś.

Miała pani jednak chyba jakichś idoli?
Na pewno Mrożek. To był ewenement. Chodziło się na jego sztuki - dla mnie rewelacją był "Indyk". Kołakowski. Szpotański. Modzelewski. Z zagranicy Sołżenicyn. No i francuscy piosenkarze: Brel, Brassens.

I wszystko podszyte tęsknotą za wolnością? Żadnych bezinteresownych zauroczeń popkulturą?
Był Gerard Philipe, najpiękniejszy mężczyzna świata, niestety później okazało się, że komunista. Wielbiło się też amerykańskie westerny, ale nie wiem, czy to było uwielbienie wolnościowe, czy tak po prostu. Wolność przejawia się w różny sposób. Myśmy mieli takie kółka samokształceniowe, na których omawialiśmy jakieś straszliwe gnioty: młody Marks, stary Marks, Marks i Engels itp. A potem po latach dowiaduję się, że jakaś dziewczyna była w mojej grupie, bo malowałam oczy na zielono, a to było wówczas zupełnie nieprzyjęte. Inna wspomina nasiadówkę w Kampinosie, po której zresztą zostaliśmy zatrzymani, bo ja siedziałam tam we flanelowej piżamie i czytałam na głos "Szwambranię" - bardzo śmieszną książkę dla dzieci autorstwa radzieckiego, zabronionego kiedyś w ZSRR pisarza Lwa Kassila. On nic nie pisał politycznego. Był zabroniony, bo był inny i potwornie śmieszny. I to też były przejawy wolności.