Zwycięstwo w Indianie, gdzie prawybory odbędą się 6 maja, wedle najnowszych sondaży wciąż może przypaść jej. W Północnej Karolinie wyraźną sondażową przewagę utrzymuje Obama, jednak jego kampania przeżywa załamanie. Kandydat, będący do tej pory prawdziwym pieszczoszkiem losu, musiał przejść do defensywy. Ameryka to kraj zwycięzców, tu nikt nie tłumaczy się ze swoich błędów, a gra w obronie jest traktowana jak przedsionek klęski.

Reklama

Czarny cień Obamy

Kłopoty Obamy zaczęły się od San Francisco, gdzie niechcących go popierać białych wyborców nazwał "ludźmi rozgoryczonymi z powodu recesji". Ukarany za to przez media i przez Hillary, a wreszcie przez samych białych wyborców z Pensylwanii, musiał później poświęcić sporo czasu, aby się przed zarzutami o "elitaryzm" bronić. Jednak w tym tygodniu miał problem jeszcze poważniejszy. Wielebny Jeremiah Wright, czarny pastor z Chicago, który kiedyś przyjął Obamę do swego Kościoła, wystąpił publicznie w Detroit na dorocznej konferencji Krajowego Stowarzyszenia na Rzecz Awansu Kolorowych.

Wszystkie stacje telewizyjne pokrywały medialnie jego wystąpienie, by później w nieskończoność powtarzać co smaczniejsze fragmenty. A było co powtarzać, ponieważ polityczno-religijne wystąpienie Wrighta zostało przez niego odegrane w tradycyjnym stylu mszy odprawianej w czarnych Kościołach nieróżniącej się zbytnio od tej pokazanej w "Blues Brothers". Wielebny Wright, oskarżany przez część mediów o czarny suprematyzm, z pozoru przedstawił się w Detroit jako absolutnie politycznie poprawny multikulturalista. Tyle że forma, w jakiej wyrażał swój poprawny przekaz, była totalnie niepoprawna i celowo prowokacyjna. Wright tańczył i śpiewał, rozśmieszał, ironizował, czasem także straszył.

Reklama

Przez ładny kwadrans porównywał z sobą cywilizacyjne osiągnięcia białych i czarnych, powtarzając za każdym razem, że osiągnięcia czarnych nie są gorsze, a jedynie inne. Tyle że porównując np. kantaty Haendla z osiągnięciami modlitewnego gospel, prześmiewczo - choć muzycznie bez zarzutu - beczał przy Haendlu, aby naprawdę porywająco wykonać kawałek czarnej mszy gospel. Zaatakował także "koncerny medialne" - co w kontekście jego przemówienia oznaczało po prostu media białych - że sprawdzając polityczną poprawność Obamy i jego pastora, wykazały się całkowitym niezrozumieniem dla Afroamerykanów. Odpowiadając później na pytania czysto polityczne, Wright odmówił zdystansowania się do Louisa Farrakhana, jeszcze bardziej kontrowersyjnego przywódcy skupiającego czarnych muzułmanów organizacji Nation of Islam. Powtórzył także tezę, że zamachy 11 września 2001 były konsekwencją polityki USA na Bliskim Wschodzie.

Po 24 godzinach milczenia, kiedy słupki sondaży zaczęły opadać, wystąpienie wielebnego skomentował Obama, który po raz pierwszy zdecydowanie potępił poglądy swego czarnego pastora. Zebrał za krytykę Wrighta pozytywne recenzje mediów, jednak znowu ugrzązł na własnej połowie boiska, lawirując pomiędzy ryzykiem zrażenia do siebie białych liberałów i ostudzenia entuzjazmu czarnych braci masowo zapisujących się na wyborcze listy Demokratów.

Partia Demokratyczna nadal walczy o zażegnanie kryzysu sięgającego coraz bliżej samego rdzenia jej tożsamości ideowej. Od czasów Kennedy’ego i Johnsona jest ona w Ameryce realną awangardą walki z rasizmem. Jednocześnie to właśnie kryteria rasowe coraz wyraźniej przeciwstawiają sobie demokratycznych zwolenników Hillary Clinton i Baracka Obamy. CNN zaprosiło do dyskusji po skandalu z Wrightem czarnego zwolennika i białą zwolenniczkę Baracka Obamy, aby toczyli spór z białym zwolennikiem i czarną zwolenniczką Hillary Clinton. Choć ustawianie takiej nienagannie symetrycznej rasowo-płciowej szachownicy wydaje się zabiegiem trochę naiwnym, trzeba uczciwie przyznać, że wobec amerykańskiej normy napięć rasowych i tożsamościowych ta ciągła walka o parytety, to ciągłe cenzurowanie czystych języków tożsamościowych, aby dziwny naród amerykański nie rozpadł się ostatecznie na czarnych, białych, Latynosów, WASP-ów, katolików, kobiety, mężczyzn, gejów, a nawet młodych i starych, wydają się logiczne.

Reklama

Kłopoty białego człowieka

Z religijnej przeszłości McCaina media wyciągnęły dla równowagi pewnego białego pastora, który po zniszczeniu Nowego Orleanu przez huragan "Katrina" powiedział w jednym z kazań, że była to kara za grzechy Amerykanów. Jedynie w przeszłości Hillary Clinton nie udało się znaleźć żadnego apokaliptycznego duchowego mistrza, co jednak stawia pod znakiem zapytania jej typowość i reprezentatywność dla dzisiejszej amerykańskiej sceny politycznej.

John McCain, mimo że pokazuje się na Południu w otoczeniu czarnych chrześcijan, i mimo oficjalnej prośby, z jaką zwrócił się do republikańskich organizacji partyjnych na Południu - aby nie prowadziły podszytej rasizmem kampanii negatywnej przeciwko Obamie - jeśli wierzyć sondażom, pozostaje po prostu kandydatem białych. I wszyscy wróżą mu zwycięstwo, jeśli tzw. białe niebieskie kołnierzyki, czyli biali robotnicy (czasami bez pracy) uważający się tutaj za niższą klasę średnią po raz kolejny - tak jak za Reagana czy Busha – wybiorą konserwatywny przekaz wartości i zamiast Demokratów poprą Republikanów. Hillary Clinton dobrze to rozumie, stąd jej kulturowy konserwatyzm ostatniej godziny, a przede wszystkim skupienie się na kwestiach ekonomicznych.

Walcząc o głosy białych niebieskich kołnierzyków rozpoczęła finał swojej kampanii przed prawyborami w dotkniętej przez obecną recesję przemysłowej Indianie stwierdzeniem, że jej program sprowadza się do jednego: "Jobs, jobs, jobs and... jobs" (miejsca pracy, miejsca pracy, miejsca pracy i... miejsca pracy). Kiedy media pochwaliły ją za owo zogniskowanie się na problematyce społeczno-ekonomicznej, zaczęła to swoje hasło powtarzać z taką intensywnością, że w końcu któryś tutejszy komik telewizyjny zadał pytanie, czy może Hillary apeluje do Steve’a Jobsa, charyzmatycznego twórcy komputerów Apple, żeby pomógł jej stworzyć jakiś bardziej konkretny program wyciągnięcia dawnego przemysłowego stanu z zapaści spowodowanej przez globalizację. Bo choć tutejsze fabryki przeniosły się z Indiany do Chin, to ich dawni pracownicy zostali na miejscu.

Kryzys pod powierzchnią

Kiedy na początku lat 30. XX w. kilka warszawskich gazet wysłało swoich korespondentów do Niemiec, aby opisali, jak wygląda tamtejszy Wielki Kryzys, polscy dziennikarze w swoich korespondencjach wyrażali zdumienie, że berlińscy żebracy wyciągający rękę po jałmużnę są lepiej ubrani niż niektórzy urzędnicy ministerialni w Warszawie. Podobnie obecna amerykańska recesja może ujść uwadze Polaka. I choć w telewizji masowo pojawiły się reklamy firm pomagających za drobną opłatą wyplątać się z bankructwa konsumenckiego, to zaciskania pasa nie widać. Począwszy od ogromnych samochodów, skończywszy na tutejszych knajpach. Wizytówką Ameryki tak samo wszechobecną jak gwiaździsty sztandar jest amerykański stek wołowy.

Podawany tutaj w trzech wielkościach: Petite, Queen (dla subtelnych dam) i King (dla prawdziwych facetów). Wiedziony ostrożnością wybrałem Petite, co sprowadziło na mnie pogardliwe spojrzenie kelnerki w kowbojskim stroju i oszałamiającym makijażu. Jednak wiedziałem, co robię. Petite ma 12 uncji (czyli 30 deko), "Królowa" waży od 16 do 18 uncji, podczas gdy „Król” obowiązkowo przekracza 20 uncji, czyli 60 deko czystej wołowiny. Oczywiście ani ja, ani tym bardziej moi towarzysze siedzący przy sąsiednich stolikach, zamawiający wyłącznie "Królów" i "Królowe", nie byliśmy w stanie dojeść swoich zdobyczy do końca. I z purytańskim smutkiem oglądałem zbierane przez obsługę wielkie kawały mięsa, które - jak to sprawdziłem - trafiły prosto na śmietnik. Okupowanie pozycji na samym szczycie globalnej drabiny pokarmowej wciąż przychodzi Amerykanom bardzo naturalnie.

BMW wśród wojen

Najbardziej luksusowym wydatkiem Ameryki pozostaje wojna w Iraku. Ale w tym wypadku naród nieskłonny oszczędzać na codziennej konsumpcji czy klasie swoich samochodów wyraża większe zniecierpliwienie. I jeśli finał prezydenckiej kampanii zostanie zdominowany przez spór o wycofanie się z Iraku, to Demokraci bez względu na to, jak bardzo wykrwawią się wcześniej, te wybory wygrają. McCain dał się ostatnio sprowokować i na pytanie, jak długo amerykańscy żołnierze powinni pozostać w Iraku, czy 10 czy może 50 lat, krzyknął: "Zostaniemy i 100 lat, jeśli to będzie konieczne, bo przez pół wieku amerykańscy żołnierze wspomagali swoją obecnością budowanie demokracji w Japonii czy Korei Południowej, ale się udało".

McCain powtórzył ideowe wyznanie wiary neokonserwatystów na temat możliwości krzewienia demokracji w każdym zakątku świata. Jego wypowiedziane w szczerym gniewie słowa natychmiast stały się pretekstem do skierowanej przeciwko niemu kampanii negatywnej Demokratów. Ale trudno się dziwić. Nawet w miarę obiektywny polityczny komentator CNN słusznie zauważył, że ryzykowne jest mówienie, iż wojna w Iraku będzie trwała kolejne 100 lat narodowi, który nie chce wydawać na nią nawet kolejnych 100 dolarów. Zapowiedź pozostania Amerykanów przez 100 lat w Iraku - raczej naiwnie szczera niż świadomie zagrana - może zatem poczciwego McCaina kosztować fotel prezydenta.