Czy to nie jest tak, że prezydent nie ratyfikował na złość premierowi traktatu lizbońskiego, więc premier nie przyjął na złość prezydentowi tarczy antyrakietowej? - zapytała prowokacyjnie dziennikarka prowadząca popularny program telewizyjny w jednej z komercyjnych stacji. Pytanie o tyle zasadne, że w prasie zachodniej tak przedstawia się kontrowersje między Lechem Kaczyńskim i Donaldem Tuskiem. A i w kraju wielu komentatorów rozumuje w ten sposób.

Reklama

W ujęciu polityków PO Anna Fotyga pojechała w ostatniej chwili do Waszyngtonu po to, aby prezydent mógł wskazywać na siebie jako jednego z ojców sukcesu, a przy okazji pogorszyła naszą negocjacyjną pozycję. Ludzie z Pałacu Prezydenckiego replikują, że to Tusk podbija na finiszu stawkę, aby pokazać, że - inaczej niż prezydent - nie sprzedaje tanio polskich interesów. Ta gra ma kontrastować z bezinteresownością Lecha Kaczyńskiego, który feralnego piątku wahał się podobno, czy nie wygłosić orędzia optującego za tarczą. Wybrał milczenie, aby zostawić rządowi wolne pole.

Zestawienie mocno spiskowych wersji dwóch ośrodków władzy pozwala łatwo sprowadzić spór między nimi do teatru. A jednak ta kontrowersja teatrem nie jest! Politycy PiS od początku głosili, że sama obecność amerykańskich instalacji na polskiej ziemi jest wartością. Nie chodzi o to, że tarcza ma bronić naszego terytorium (bo nie ma). Chodzi o to, że Polska z tarczą w swoich granicach staje się dla Ameryki sojusznikiem stokroć cenniejszym i wartym obrony. Z tego punktu widzenia dodatkowe korzyści w postaci sprzętu antyrakietowego czy dolarów na modernizację naszej armii mają znaczenie mniejsze. Choć jakakolwiek amerykańska pomoc jest więcej warta niż jej brak.

Wyznawcy szkoły drugiej - większość doradców ministra Sikorskiego, chyba i on sam - wskazują chętniej na zagrożenia związane z tarczą. Od podatności na terrorystyczne ataki po pogorszenie naszych relacji z unijnymi sojusznikami. Te niedogodności powinny zostać Polsce zrekompensowane jak największym wojskowym wsparciem. Więc warto licytować jak najwyżej.

Reklama

Założenia do obu stanowisk opierają się na samych hipotezach. I na ideologicznych skłonnościach wyznawców. Sympatycy tarczy to raczej amatorzy dyplomacji opartej na wolnościowej retoryce przywiązani do proamerykańskich sentymentów. Oponenci skłonni są widzieć siebie jako pragmatyków mówiących nowoczesnym językiem Unii Europejskiej - przywiązującej mniejszą wagę do wojskowych potencjałów i klasycznej geopolityki. To realne różnice, nawet jeśli teatralizowane.

Ten podział był do pewnego stopnia partyjny, głównie dzięki zaangażowaniu PiS, ale przechodził też w poprzek środowisk ideowych, nawet mediów. Co ciekawe, ostatnie tygodnie przyniosły wzmocnienie zwolenników tarczy - mimo przywództwa w tym obozie niezbyt popularnego prezydenta. Uzyskali oni poparcie prawie połowy społeczeństwa, choć wcześniej byli zdecydowaną mniejszością. Są dziś silniejsi wśród wyborców wykształconych. Może głównym powodem tej zmiany jest słabość przekazu strony przeciwnej. Koncept Tuska: tarcza, ale nie za każdą cenę, choć spójny intelektualnie, jest tak wyrafinowany, że nieczytelny.

Pogląd, że tarcza to raczej zagrożenie niż szansa, był poglądem eksperckim, niekojarzonym do końca z PO i Tuskiem. A wielu wyborców i nawet polityków Platformy pozostaje wiernych proamerykańskim i antyrosyjskim sentymentom.Można zrozumieć premiera, który zgodnie z logiką negocjacji nie określił do końca własnego stosunku do tarczy.

Reklama

Kupiec szukający korzystnej ceny musi się tak zachowywać. To jednak osłabia jego stanowisko, o ile dojdzie do debaty o fiasku przedsięwzięcia. Bez wątpienia liczne środowiska się z tego fiaska ucieszą. Tyle że obrońcy tarczy mają czytelny sztandar. Rząd Tuska ma głównie sugestie.

Wreszcie zaś przesunięcie nastrojów na korzyść zwolenników tarczy pokazuje, że nic w tej sprawie nie zostało powiedziane do końca. Wczoraj lęki budziła tarcza. Jutro - może budzić jej brak.

Ważny polityk PiS przekonywał mnie, że Tusk zgodzi się w końcu na tarczę, bo będzie chciał mieć wreszcie realne osiągnięcie. Dyskusja o tym, że się czegoś nie załatwiło, jest zawsze dla rządu niewygodna. W tym sensie potęga politycznego PR może sprzyjać odpowiedzi "tak". Sprawę można też widzieć bardziej idealistycznie. Jako polski patriota o niewyraźnych międzynarodowych przekonaniach Tusk może dać się przekonać, że bez tarczy będziemy mniej bezpieczni niż z tarczą. Nawet jeśli to dodatkowa polisa ubezpieczeniowa, lepiej ją mieć. W jego otoczeniu też są ludzie, którzy tak myślą.

Oponenci Tuska przedstawiają z kolei jego wahania jako skutek oglądania się na Paryż czy Berlin, jeśli nie Moskwę. Wątek rosyjski jest oczywiście poręczny w międzypartyjnej bijatyce - ale zachodni sojusznicy? Pytany podczas konferencji prasowej o uleganie zagranicznym wpływom premier żachnął się. Ale przecież europeizacja polityki rządów narodowych to fakt. Każdy polityk w Unii staje się do pewnego stopnia zakładnikiem układu sił, tendencji i opinii w bratnich krajach. Dziś to ciągle razi, zwlaszcza w Polsce. Jutro stanie się elementem politycznej codzienności.

Wszystkie argumenty można zrozumieć - pod warunkiem merytorycznej rozmowy między krajowymi aktorami. Rozmowy, której od początku zabrakło, nawet jeśli uwzględnić logikę negocjacji. Którą w ostateczności zastąpiły insynuacje. Bo jeżeli rzeczywiście rząd zaostrzył w finale ton rokowań, żeby uniemożliwić prezydentowi uszczknięcie czegoś dla siebie... Albo jeśli Fotyga rzeczywiście osłabiła nasz negocjacyjny potencjał... To by oznaczało, że na merytoryczny spór nałożył się teatr i to najgorszego rodzaju. Ale to wciąż tylko hipotezy.

Hipotezą jest i sam finał. Gdy zdawało się, że porozumienie jest już zawarte, to polscy dyplomaci rozpuszczali plotki o gotowości Amerykanów do poszukania sobie mniej twardego partnera. Przypuśćmy, że tuskowe żądanie: "Patrioty albo śmierć" to blef. Gdzie jednak gwarancje, że Amerykanie mu ulegną? Jeśli ich nie ma, Tusk już powinien szykować się do debaty: dlaczego nie chciałem tarczy?

Nie będzie ona łatwa. Merytoryczne argumenty, realne i warte uwagi, szybko zanikną w zgiełku pytań: dlaczego szef rządu nie lubi się z głową państwa? Pomimo wizerunkowej przewagi nie będzie to dla Tuska wygodny grunt. Zbyt długo sprawiał w tej kwestii wrażenie łódki miotanej przez sprzeczne wiatry.