Taki obraz wyłania się z analizy, jaką wykonali nasi dziennikarze, badając temat rzekomo nielegalnie przyznanych Zbigniewowi Nowkowi i jego współpracownikom mieszkań służbowych. Kierując się odpowiedzialnością, nie podajemy nazwisk prawnika, o którym mowa, i innych szczegółów. Ale sprawy nie można pominąć milczeniem.

Bo czytając tę historię, włos się może na głowie zjeżyć. W tej wojnie ludzi służb specjalnych amunicją nie jest już zwykły przeciek, ale spreparowany materiał podrzucony prasie, która jeszcze napisze, że dzielnie „dotarła” do skandalu. A więc wszystko na opak. Służby specjalne zamiast pilnować bezpieczeństwa państwa zajmują się sobą, a dziennikarze zamiast sprawdzać fakty - łykają wszystko jak odkurzacze na myjni samochodowej. To się zdarzało - ale nie pamiętam, by było realizowane tak bezczelnie.

A przecież doświadczenie ostatnich kilkunastu lat polskiej demokracji powinno nakazywać kierownictwu służb szczególną ostrożność w tego typu zabawach. Zbyt często służby specjalne wchodziły do politycznej gry i nigdy się to dobrze nie kończyło. Ani dla nich, ani dla mocodawców, ani dla demokracji. To akurat nie jest żaden wymysł - udział tych służb, w różnych zresztą barwach organizacyjnych, kładł się ponurym cieniem na polskiej polityce. Potwierdzają to niemal wszyscy potrafiący myśleć i analizować przeszłość ludzie lewicy, prawicy i centrum.

Jest stanowczo za wcześnie, by stawiać tezę, że wracają stare patologie. Ale historia, jaką opisujemy, jest poważnym sygnałem ostrzegawczym. I powinna być wyjaśniona. To się da zrobić. I trzeba - niezależnie od tego, jak bardzo opinia publiczna jest zmęczona alarmami o końcu demokracji i wszechobecnych podsłuchach. Traktowano je poważnie, gdy obecna władza była opozycją. Ale wszyscy się zgodzą, że trzeba je sprawdzać zawsze - także teraz, kiedy role się odwróciły.

Bo jeśli to prawda, to mamy do czynienia ze skandalem niepomiernie większym niż największy nawet przekręt na mieszkaniach.







Reklama