Na Euro 2008 mieliśmy wszystko, co jest na prawdziwej wojnie. Wszystko prócz krwi. Radość zwycięzców i łzy pokonanych. Genialnych strategów i walecznych żołnierzy. Nadzieję, która w jednej chwili zamieniała się w rozpacz. Niespotykane na co dzień namiętności, które rozpaliły aż szesnaście narodów. Mieliśmy również swoich bohaterów: Boruca, Silvę, Schweinsteigera i Arszawina.

Reklama

I tak jak na wojnie, na Euro w Austrii i Szwajcarii nikt nie mógł być pewien zwycięstwa. "Mali", dysponując niewielką ilością amunicji, jak równy z równym walczyli z uzbrojonymi po zęby "wielkimi" piłkarskiego świata. Nie liczyły się pieniądze, sława i wpływy, ale wola zwycięstwa, hart ducha i pomysł na grę z głową. Bo wojen nie wygrywa się siłą, lecz inteligencją.

Znowu wywiesiliśmy flagi, pomalowaliśmy twarze i łamiącym się głosem zaśpiewaliśmy hymn. Podobne chwile przeżyli Rosjanie, Włosi, Szwajcarzy czy Turcy. Dla wielu Europejczyków był to czas demonstracji przywiązania do własnej ojczyzny i leczenia się z narodowych kompleksów. Można to było zobaczyć na ulicach Klagenfurtu i Wiednia, gdzie z podniesionym czołem manifestowaliśmy polskość mijając Austriaków, Niemców czy Chorwatów. Po raz pierwszy nie byliśmy tylko obserwatorami.

I tym razem piłka wyzwoliła negatywne emocje: pogardę dla innych, nienawiść (sprawa sędziego Howarda Webba), wściekłość, która opuszczała stadiony i wychodziła na ulice. Jednak chamstwa, ksenofobii i złośliwości było niewiele. W naszym przypadku ograniczyło się to do dowcipnej przyśpiewki (w chórze z Chorwatami i Austriakami) "Deutschland, Deutschland - Aufwiedersehen!!!".

Reklama

Na tych mistrzostwach chuliganów nie było, dlatego bez obaw mogłem wziąć na mecz z Chorwacją mojego 7-letniego syna. I nieważne, jak zagrali Polacy. Ważne, że Karol dostał - nawet sobie tego nie uświadamiając - porządną lekcję patriotyzmu. Lekcję wierności mimo beznadziejności i lekcję szacunku dla przeciwnika (oklaski w czasie hymnu chorwackiego). Razem z tysiącami fantastycznych kibiców przeżyliśmy coś, co na zawsze pozostanie w pamięci. Poczucie bycia razem w jednej wspólnocie, choć się w ogóle nie znaliśmy.

Ryszard Kapuściński miał rację. Piłka to nie tylko sport. To także narodowe szaleństwo. Na szczęście mniej niebezpieczne niż w Ameryce Łacińskiej, gdzie niegdyś mecz Hondurasu z Salwadorem doprowadził do konfliktu zbrojnego. Szaleństwo, które wybucha i gaśnie. Kolejne wybuchnie za dwa lata w Republice Południowej Afryki na mistrzostwach świata. Ale prawdziwa erupcja nastąpi za cztery lata, gdy Euro zawita do Polski.