Pomyślałem więc, że nadszedł czas na szczere podsumowanie. Czas spojrzeć na historię z tą chłodną świadomością, jaką daje znajomość finału. I z tą bezceremonialnością, jaką daje prawdziwa wolność.

Zacznę od osobistego wyznania. Zawsze byłem kibicem solidarnościowego obozu, jednak dziś, u progu dwudziestej rocznicy III RP, gdy postkomuniści są dogorywającą partyjką, mogę powiedzieć szczerze, że dzień 4 czerwca 1989 roku uważam za ostatni dzień chwały antykomunistycznej opozycji. To, co było potem, jawi mi się jako upadek. Diagnozy polityczne solidarnościowych polityków były całkowicie fałszywe. Kaczyński, Michnik, Mazowiecki, Wałęsa - to po latach nazwy nie wielkich idei, lecz niemądrych obsesji. Umiejętności polityczne solidarnościowych liderów były żenująco marne. Solidarnościowe partie umierały jedna po drugiej, a my ich krótkiemu życiu nie potrafimy dziś przypisać żadnego politycznego sensu.

Reklama

Lepiej jest nazywać rzeczywistość pasującymi do niej słowy. Otóż po 1989 roku antykomunistyczna opozycja nie przejęła władzy. Ona jedynie weszła do polityki, by przez dekadę prowadzić wewnątrzsolidarnościową wojnę domową. Wojnę, której polityczny sens ograniczał się do darwinowskiej selekcji - eliminacji najmniej przystosowanych.

Z powodu tej nieudolności przez dekadę władzę sprawowali postkomuniści i to oni przeprowadzili transformację. O wolną Polskę walczyła opozycja, ale zbudowało ją ostatnie pokolenie PZPR. "Solidarność" na poważnie doszła do władzy dopiero 15 lat po przełomie, gdy wewnątrzsolidarnościowa rzeź pozostawiła na placu boju dwie formacje. Naprzeciw słabnącego po aferze Rywina SLD stanęły dwa pierwsze - od czasu NSZZ "Solidarność" - zdolne do uprawiania polityki obozy: PiS i PO.

Reklama

Debata ojców założycieli

To, co wydarzyło się u nas po 1989 roku, zwykło się opisywać jako narodową debatę o wolnej Polsce. Odpowiednik amerykańskiej dyskusji Ojców Założycieli. Starcie wielkich idei dotyczących ustroju, modelu gospodarki, kształtu obyczajowości, roli religii.

Kłopot w tym, że o ile tezy Jeffersona, Madisona czy Hamiltona jeszcze dziś mają głęboki sens, o tyle żadna z idei naszych ojców założycieli nie przeszła próby czasu. Czy pamiętacie państwo choć jedną sensowną tezę Adama Michnika czy Jarosława Kaczyńskiego, która zachowała ważność do dziś? Jedną myśl, która stanowi polski wkład do rozważań o budowaniu demokracji po komunizmie? Nie ma ani jednej. Z perspektywy lat widać, że było to starcie irracjonalnych fanatyzmów.

Reklama

Zacznijmy od lewicy. Środowisko Kuronia, Michnika, Frasyniuka i Geremka wystąpiło z koncepcją modernizacji heroicznej, świętej wojny przeciw ciemnogrodowi. Uznano, że upadek komunizmu cofnął historię, rzucając nas głęboko w przeszłość, gdzieś na bagna postendeckich żywiołów - ciemnych, radykalnych i wrogich demokracji, nad którymi władzę sprawują nie cywilizowane siły, ale demony. "Zamknięty" Kościół chcący wyznaniowego państwa oraz przedpotopowa prawica - nacjonalistyczna, reakcyjna i antysemicka - marząca po cichu o powrocie dyktatury. W tej histerycznej diagnozie polska demokracja była kruchą istotką otoczoną przez potężnych wrogów.

Już wtedy ta wizja świata wydawała się ideologiczną aberracją, potem bieg wydarzeń jasno wykazał, że wszystko w tych lękach było fałszywe. Żywioły radykalne były w mniejszości, Kościół słabł z roku na rok. Polska tradycja okazała się niegroźna, patriotyzm cywilizowany. A dekomunizacja i lustracja, o zablokowanie których stoczono tyle bitew, zostały przeprowadzone w wielu krajach regionu. Różnie można oceniać ich sens i skutki, ale wszystkie pokazały praworządny chłód dekomunizacyjnej procedury, która nigdzie nie stała się zagrożeniem dla demokracji.

Z perspektywy lat modernizacyjny projekt Unii Demokratycznej nie jest nawet błędem. Jest obłędem - ideologicznym. Choć dziś trzeba uznać unitów za najbardziej rozsądny nurt w solidarnościowej polityce po 1989 roku, to jednak dziwić może, iż nawet najbardziej normalni spośród nich byli na wpół talibami. Mówili z sensem o gospodarce, samorządach i prywatyzacji, ale gdy przechodzili do spraw bardziej ogólnych, zaczynał nimi kierować ideowy fanatyzm.

Dekomunizacja, której być nie mogło

Przeciw ich wizji z własnym ideologicznym kontrprojektem wystąpił Jarosław Kaczyński. Kontrprojekt ten zakładał dokończenie solidarnościowej rewolucji. Kaczyński uważał, że budowa nowej Polski polega na demontowaniu starej. Twierdził też, że komunizm pozostawił po sobie bagno. Tyle że w jego wizji była to sieć układów, więzi personalnych i agenturalnych powiązań, z których korzystają nie tylko oficerowie WSI, ale też KGB.

Kaczyńskiego nie interesowało, jak ma wyglądać rynek, ustrój, model rozwoju społecznego. To, co nowe, uważał albo za iluzję, albo za kolejne narzędzie wzmacniające postkomunistyczny układ. Im dalej było od 1989 roku, im bardziej Polska się rozwijała, tym bardziej - w opisie Kaczyńskiego - tak naprawdę się staczała. W drugiej połowie lat 90. Kaczyński wszędzie już widział układ, każdą decyzję demaskował jako działalność agentury.

Mityczną rolę w jego myśleniu odgrywała lustracja. Kaczyński widział w niej lek na całe zło. Moralną rewolucję potrzebną po okresie peerelowskiego cynizmu, narodowy akt wiary w różnicę między dobrem i złem. Dziś wiemy, że mylił się całkowicie. Ujawnianie na raty agentów, do czego w końcu doszło, nie ułożyło się w serię moralnych wstrząsów, a jedynie środowiskowych skandali. Kto dziś zechce bronić tezy, że gdyby wszystkich Maleszków, Czajkowskich i Hejmów ujawniono jednego dnia, charakter polskiej polityki byłby inny?

Z perspektywy lat wiemy coś jeszcze ważniejszego - że z całego morza wypowiedzianych przez prawicę słów, z całego łańcucha stoczonych bitew, nic nigdy nie wynikało. Weźmy dekomunizację. Trzy razy prawica do niej podchodziła i trzy razy przegrała. A przecież za trzecim razem, w 2005 roku, po władzę sięgnęli sami niezłomni bracia Kaczyńscy. I mając pełnię władzy, nie potrafili dobić bezbronnych po aferze Rywina postkomunistów. Nie potrafili zadać im nawet jednego ciosu.

Po latach trudno poważnie traktować buńczuczne plany prawicy. Pogląd, zgodnie z którym mogła ona dobić postkomunistów wcześniej, gdy tamci byli silniejsi, dzisiaj jest tylko zabawnym przykładem politycznej megalomanii. Opis dziejów III RP, w którym prawica walczy z tak zwanym postkomunistycznym układem, jest już nie do utrzymania. Bo prawica jedynie myśli, że walczy.

Mit trzeciej drogi

Po latach obóz solidarnościowy lubi o sobie mówić, że przeprowadził Polskę na stronę demokracji, rynku, NATO i Unii Europejskiej. A zatem na stronę dzisiejszej normalności. Jednak przez lata różne nurty tego obozu snuły marzenia o trzeciej drodze, która ominie prywatyzację, świeckie państwo, wilczy kapitalizm, moralnie rozpadającą się Unię, kulturę masową. Tworzono wizje odbudowy politycznej wspólnoty, ożywienia republiki, intronizacji Chrystusa-Króla, snuto wizje na temat narodu bez historii.

I nic dziwnego. Partie polityczne zakładane były przez ludzi o namiętnościach ideologów. Kaczyńscy, Michnik, Kuroń, Chrzanowski, Moczulski, Korwin-Mikke... To nie byli politycy, którzy pochylają się nad realiami, ale prorocy, którzy chcą poprowadzić naród nową wspaniałą drogą.

Społeczeństwo tych koncepcji nie rozumiało. Nie rozumiało też skomplikowanej siatki konfliktów w obozie dawnej opozycji. Dlaczego Wałęsa idzie do wyborów z hasłem dekomunizacji, a rok później "wspiera lewą nogę"? Czemu Hall odchodzi z Unii Wolności, a potem Ujazdowski od Halla? Czemu antykomuniści z PC i "Solidarności" obalają antykomunistyczny rząd Suchockiej? Czemu Olszewski i Kaczyński mają różne partie, choć wspólnie palą kukły Wałęsy? I czemu nie palą kukieł Kwaśniewskiego i Millera?

Nie dość, że toczono niemądre wojny, to żadna ze stron nie była w stanie ich wygrać. Mijały kolejne lata, po których pozostawały tylko słowa. Odtwarzając tamte wydarzenia, wiemy już, że wojna Kaczyńskiego i Michnika - by użyć tej symbolicznej pary - odbyła się kilka kilometrów nad ziemią, nie ocierając się nawet o rzeczywisty świat. Nie możemy dziś widzieć w niej realnej polityki, a jedynie zapis świadomości epoki, jej rojeń, lęków i obsesji.

Wojna na górze miała jeden wymierny rezultat - kilka lat po upadku komunizmu uświadomiła Polakom, że obóz dawnej opozycji nie dojrzał do sprawowania władzy, że ta raz jeszcze musi trafić w ręce ekskomunistów.

Postkomuniści

Spoglądając na postkomunistów z perspektywy 20 lat, nie zauważamy w nich nadludzkiej siły. Widzieliśmy, jak totalnie niezdolni do obrony okazali się po aferze Rywina. Jak biernie czekali na cios, jak nikłe okazały się ich polityczne talenty, jak słabe było imperium finansowo-polityczne, które ponoć stworzyli.

Jednak w latach 90. solidarnościowym politykom wydawali się potęgą. Wygrywali kolejne wybory, mieli sporo majątku przejętego po PZPR, szybko nauczyli się dogadywać z Zachodem. Ich partia na tle solidarnościowych była profesjonalna, zdyscyplinowana, jej członkowie nie krzyczeli na siebie przed kamerą, co drugi potrafił się nawet uśmiechnąć. Prawica uznała, że to musi być spisek. Takich zdolności nie dostaje się w prezencie od natury.

Narodziła się antykomunistyczna podejrzliwość. Prawica cofnęła się pamięcią do kluczowych momentów - do Magdalenki, Okrągłego Stołu, wyborów 4 czerwca. Uznała, że nie da się utrzymać lirycznego modelu upadku komunizmu, w którym Jaruzelski z miłości do Polski oddaje władzę. W to miejsce pojawił się model demoniczny, w którym Kiszczak i Jaruzelski nadal rządzą pod kryptonimami Kwaśniewski i Miller.

Była to przesada typowa dla słabych, którzy napotykając siłę większą od swojej, wszędzie upatrują drugiego dna, tłumaczącego "nadludzkie" przewagi wrogów. Tymczasem całym sekretem powodzenia komunistów było to, że po przegranej 4 czerwca nie natrafili na żaden opór. Napotykając na zdumiewająco słabych rywali, miękko spadali na cztery łapy. Powtórzmy to raz jeszcze: głównym atutem SLD była słabość solidarnościowych konkurentów. Zarówno infantylnych obrońców historycznego kompromisu, którzy oddali życie za SLD, jak i zajadłych antykomunistów, którzy realizowali się w paleniu kukieł Wałęsy. Czy w tych warunkach postkomuniści mogli nie wygrać?

Jeśli w całej tej historii dostrzec można element przypadkowości, to tylko taki, że po raz pierwszy w historii PZPR, formacji figur żałosnych i nieciekawych, pojawiło się utalentowane pokolenie. Ostatnie pokolenie PZPR - oportunistyczna młodzież, która weszła do partii bez wiary w komunizm, jedynie dla kariery. To było pokolenie dobrze wykształcone, po stypendiach na Zachodzie, krytyczne wobec ideologii, ale rozumiejące i lubiące mechanizmy władzy. O takich generacjach zwykło się mówić "pragmatyczna do bólu".

Lista utalentowanych polityków tej generacji jest długa: Kwaśniewski, Cimoszewicz, Szmajdziński, Borowski, Rosati, Oleksy, Miller, Ungier, Janik, Siwiec, Jaskiernia, Siemiątkowski, Kołodko, Belka. To byli ludzie, którzy pod koniec lat 80. liczyli, że zaraz wybije ich czas. Chwilę potem marzenia prysły. Komunizm padł, a oni poczuli, że ich kariery się walą. Dlatego, gdy Kwaśniewski zdecydował się utworzyć SdRP i walczyć o polityczne przetrwanie, poszli za nim. Poszli jako ludzie zdeterminowani, wiedzący, że tu i teraz rozstrzyga się ich los. Poszli jak karna armia mająca więcej do stracenia niż solidarnościowi koledzy, bo znająca już smak kariery, pieniędzy i władzy.

Skutki znamy. W III RP władza dwukrotnie dłużej była w rękach SLD niż solidarnościowego obozu. Na dobrą sprawę była w ich rękach tak długo, że tylko historyczne kompleksy sprawiły, że Sojuszowi zabrakło śmiałości, by III RP nazwać własnym sukcesem, by narzucić Polakom wizję SLD jako głównej siły odbudowującej Polskę. Oświadczyć, że to nie Mazowiecki, Wałęsa, Geremek zbudowali III RP, ale ostatnie pokolenie PZPR.

SLD nie miał ani mądrości, ani odwagi, by sformułować własne polityczne cele. Podporządkował się jedynie narzuconym przez Zachód kryteriom. Ale postkomuniści mieli rozsądek, który pozwolił im wycofać się z ideologicznej wojny. Po przejęciu władzy uspokoili się, przesunęli ku centrum, porzucili populizm, wygasili społeczne wątpliwości w kwestii kapitalizmu, przerwali wojnę z Kościołem, zaakceptowali konserwatywną obyczajowość, a nawet Kuklińskiego. Jeśli ktoś powie, że niektórzy politycy solidarnościowi też tego chcieli, warto wskazać istotną różnicę. Oni tylko chcieli, a postkomuniści naprawdę to zrobili.

Dlaczego "solidarnościowcy" przegrali lata 90.?

Historia wcześnie dała opozycjonistom iluzję własnej wielkości. W 1989 roku przejmowali władzę z chełpliwym, ale mylnym przekonaniem, że sobie ją wywalczyli. Gdyby rzeczywiście musieli władzę zdobywać, posiedliby umiejętności pozwalające ją potem utrzymać. A oni znaleźli władzę na ulicy, gdzie wskutek globalnych wydarzeń porzucił ją rozsypujący się międzynarodowy komunizm.

Opozycjoniści dostali w ręce państwo. Byli to odważni ludzie, mający szlachetne serca i sienkiewiczowskie "gorące głowy". A przy tym totalni polityczni amatorzy. Potrzebowali jeszcze wielu lat, by opanować polityczny elementarz - że partia to nie klub dyskusyjny, że podstawą jest gra drużynowa, że nie mówi się wszystkiego, co się myśli, że większość społeczeństwa stanowią masy...

To nie była ich wina. Działalność opozycyjna w PRL nie była aktywnością polityczną. To była antypolityka - demonstracja, wiec, strajk. Opozycjoniści uprawiali politykę retorycznej demaskacji, moralnej delegalizacji reżimu, budzenia patriotycznych emocji. Rozwijało to w nich bezkompromisowość, skłonność do egzaltacji, patetycznego gestu, do walki na śmierć i życie, a nie do przebiegłego manewru. Przeciwnik był w tej grze wrogiem, uosabiającym metafizyczne zło.

Po 1989 roku trudno im się było przestawić. Posłuchajmy Adama Michnika, który w wielkich improwizacjach wieszczy nadejście Ciemnogrodu, na czele którego stanie Wielki Dekomunizator. Albo Kaczyńskiego i Macierewicza, dla których dekomunizacja jest aktem odkupienia narodu, przeprowadzanym wedle religijnego obrządku wyznania winy, skruchy i pokuty. Powiedzmy szczerze: normalni politycy by tego nie wymyślili.

Niełatwo o tym mówić, bo zasługi wielu ludzi były naprawdę wielkie. Jednak Świtoń, Morawiecki, Gwiazda czy Walentynowicz pokazali w latach 90. coś, co było typowe dla solidarnościowej mentalności. Za opozycyjną działalność płaciło się realnym złamaniem charakterów.

Epoka wielkiej mgły

Jest jeszcze jedna sprawa, o której warto pamiętać. Rok 1989 był naprawdę wyjątkowy. Politycy solidarnościowi zachowywali się jak wróżki w spirytualistycznym transie, ale na ich usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że bez pomocy magicznego talerzyka świat wydawał się niezrozumiały. Cały fundament rzeczywistości był nieznany. Komunizm zdewastował społeczeństwo i gospodarkę, ale nikt nie wiedział, jak głęboko. Komunizm zdeformował życie religijne i obyczajowe, ale nikt nie mógł odgadnąć, do której fazy ze swojej przeszłości one się cofną.

Upadek komunizmu to była epoka wielkiej mgły. Postkomuniści postawili sobie cel minimalny - przetrwać. Nie brali odpowiedzialności za nową rzeczywistość. Solidarnościowi politycy byli w trudniejszej sytuacji, poczuwali się do odpowiedzialności i byli bardziej ambitni, chcieli w tej mgle rozeznać kontury rzeczywistości.

Dziś wiemy, że całkowicie się pogubili. We mgle wszyscy walczyli z wiatrakami. Jeśli weźmiemy ich relacje, przyjdzie nam uwierzyć, że toczyli ważny bój. Jednak to, co kiedyś wydawało się głównym nurtem polityki, dziś okazuje się mało znaczącą pianą. Solidarnościowe dyskusje były niemądre i jałowe. W pokomunistycznym mroku nie pojawiło się nic, co można dziś uznać za wielkie i śmiałe. Nie pojawił się polityk, który by wyrósł ponad innych. Żyliśmy w chaosie pomniejszych proroków, konkurujących ostro ze sobą, ale niezdolnych do narzucenia innym swojej wizji. Polska polityka po latach wygląda na bijatykę, a nie na projekt. I jeśli może się wydawać spójnym planem, to tylko dlatego, że Zachód podyktował nam transformacyjne warunki.

Po co o tym pisać?

To jest ostatnie pytanie, które chciałbym zadać. Po co odbrązawiać solidarnościowe dzieje? Po co niszczyć piękną legendę o wspaniałej młodzieży, która obaliwszy komunizm, szybko i sprawnie wymurowała nowoczesną demokrację?

Odpowiadam. Bo lata 90. to zapis choroby, którą trzeba zrozumieć, aby jej po raz drugi nie przechodzić. Opozycyjni działacze nie poszli do polityki po to, by budować normalne państwo i społeczeństwo. Oni chcieli czegoś większego, państwa idealnego i społeczeństwa doskonałego. Politykę rozumieli jako arenę, na której rozstrzyga się wielkie moralne dylematy, na której decyduje się o losach cywilizacji, o kształcie obyczajów i sensie ludzkiego życia.

Chorobą lat 90. była jej ideologiczna obsesyjność. Rewoltowanie społeczeństwa ideowymi sporami, zmuszanie go, by kartką wyborczą odpowiadało na ostateczne pytania, pchanie ludzi do wojny w obronie Boga albo przeciw Niemu. Dopiero postkomuniści pokazali, że polityka polega na czymś innym. Oduczeni ideologii jeszcze w latach 80., wnieśli do polityki nowy cel - społeczny pokój. Kompromis. Ktoś powie, że hasła zgody narodowej były im na rękę, bo chcieli miękko zasypać granicę między PRL a III RP. Owszem, intencje były egoistyczne, ale cel słuszny.

Ostatnimi czasy nad Wisłą znowu zapanował pokój społeczny. Jednak wypłukanie polityki z ideologii, z moralistycznego zadęcia, skierowanie politycznych ambicji na realistyczne tory, nie jest powszechnie akceptowaną drogą. Jeszcze dwa lata temu byliśmy świadkami próby przeprowadzenia moralnej rewolucji. Dziś środowiska nowolewicowe przekonują nas, że Polsce potrzebna jest kulturowa rewolta. SLD snuje wizję walki z Kościołem, tradycjonaliści skarżą się, że polityka stała się trywialna, że nie próbuje już nikogo ani zbawiać, ani potępiać, nazywają ją więc postpolityką. Wszyscy wymienieni zgodnie uważają, że polityka ma być wojną. Że nie chodzi o mający szanse przetrwać kompromis, ale o to, by wiecznie bić się o absolutne wartości - bić, zwyciężać, padać, ginąć.

Ale to już było. I to jest właśnie patologia. Prowadząca donikąd. Sukces "Solidarności" polegał na ideowym kompromisie 1980 roku, a nie ideowej wyrazistości lat 90.

Jest jeszcze jedna ważna okoliczność. Gdyby zegar historii wybił koniec epoki po aferze Rywina, najbardziej uparci mogliby jeszcze bronić "solidarnościowej" legendy. Dziś jednak wiemy stanowczo zbyt wiele. Straciliśmy ostatnie prawo do złudzeń, bo zobaczyliśmy kolejne solidarnościowe rozdanie. Wiemy już, jak wygląda władza PiS i wiemy, jak wygląda rządzenie Platformy. Przez lata słyszeliśmy od tych formacji, że postkomuniści są cyniczni, że myślą tylko o sobie, nie chcą przeprowadzić reform, dbają o słupki poparcia. Spadkobiercy solidarnościowej tradycji - PiS i PO - obiecali nam nową jakość, inną politykę. I podobnie jak po 1989 roku, znowu zawiedli. Ich pretensje do moralnej i intelektualnej wyższości nad postkomunistami okazały się iluzją.

Mam pewność, że owa wyższość była realna przed 1989 rokiem. Jednak czas późniejszy został przez "Solidarność" stracony.