Pytanie: co Demokraci z tym mandatem zrobią? Odpowiedź: mają ludzi i idee pozwalające dokonać lewicowego zwrotu w Ameryce na miarę tego, jaki konserwatywna rewolucja przeprowadziła na prawo.

Reklama

Szuflady pełne reform

Obama i Demokraci wiele w tej kampanii ukrywają, właśnie dlatego, że liczą na zwycięstwo totalne. Ktoś, kto zaproponowałby w Ameryce konkretne, bardzo radykalne rozwiązania redystrybucyjne w apogeum kampanii wyborczej, byłby idiotą. Ani liderzy partii, ani Obama idiotami nie są. Jednak już to, co w tej kampanii jednak powiedzieli, składa się na konsekwentny projekt przesuwający Amerykę społecznie na lewo.

W dziedzinie podatków: likwidacja ulg dla wielkich korporacji i dla kilku procent najbogatszych Amerykanów. Ulg wprowadzanych konsekwentnie przez ostatnie 30 lat przez każdego republikańskiego prezydenta i każdą republikańską większość. Polityka Republikanów sprawiła, że w Ameryce mamy dzisiaj nie progresję, ale realną degresję podatkową. Najbogatsi są nagradzani całym pakietem ulg, najbiedniejsi karani wyrównaną stawką podatkową.

Reklama

Obama twierdzi, że wszystko to zmieni, wtórują mu liderzy praktycznie wszystkich nurtów jego partii. Podatki od korporacji zostaną podniesione o kilka procent, ale przy dochodach idących w setki miliardów dolarów zmienia to w istotny sposób obieg pieniądza w Ameryce. Dla zarabiających mniej wiele ulg podatkowych: głównie skierowanych na wyrównanie szans edukacyjnych, jak np. ulga na kształcenie dzieci w prywatnych college’ach. Do tego dochodzi obietnica w pełni bezpłatnego kształcenia w college’ach stanowych.

Jeśli Bush rzuca setki miliardów dolarów na Wall Street (w formie pomocy bankom i giełdzie), dlaczego na pieniądze nie może liczyć Main Street (gospodarka realna, gdzie produkuje się samochody, wydobywa węgiel, produkuje energię elektryczną, a co najważniejsze, gdzie zatrudnia się miliony Amerykanów albo się ich zwalnia). Z takiego założenia wyszli Demokraci, przedstawiając prawdziwie rooseveltowski projekt wielkich inwestycji publicznych - na razie o wartości 50 mld dol. - na rozbudowę amerykańskiej infrastruktury: dróg, mostów, lotnisk...

Dzisiejsi Demokraci są też nieco na bakier z dogmatycznie stosowaną zasadą wolnego handlu. Nie chodzi o zamykanie granic, ograniczenie przepływu inwestycji i kapitału. Obama wie, że to niemożliwe. Pomysł jest bardziej umiarkowany i bardziej realny. Każda korporacja przesuwająca produkcję poza Amerykę, w tańsze miejsca globu, będzie traciła ulgi podatkowe, a pieniądze trafią do hrabstwa, które straciło miejsca pracy.

Reklama

Do tego dochodzi program wyrównujący szanse edukacyjne Amerykanów, upowszechnienie nauczania dzieci najmłodszych. Tutaj rozpoczyna się już ideologiczna wojna z Republikanami, podobna do tej, jaką ostatnio mieliśmy w Polsce. Otóż dla typowego republikanina wychowanego przez rewolucję konserwatywną oddanie dziecka do przedszkola czy szkoły to "wydanie go w ręce liberalnych ideologów", "zgoda na pranie mózgów". To prawda, że wśród kadry nauczycielskiej w Ameryce wyjątkowo dużo jest ideologicznych świrów. Ale Republikanie zrobiliby lepiej, podejmując za swoich rządów skuteczną walkę z ideologizacją państwowego szkolnictwa. Zamiast tego zaproponowali homeschooling, powrót do jaskiń, skoro miasta i szkoły opanowali lewacy.

Jeśli dodamy do tego propozycję poszerzenia gwarantowanych przez rząd ubezpieczeń zdrowotnych, znowu nie radykalne, ale zakładające rozszerzenie jej na wszystkie amerykańskie dzieci i młodzież - to mamy razem zupełnie odważny pakiet reform społecznych.

W dodatku rewolucja społeczna Obamy nie toczy się przeciwko kapitalizmowi, ona toczy się wewnątrz kapitalizmu. Nowy przemysł kontra stary, sektor IT i media przeciwko nafciarzom i zbrojeniówce na trwałe podłączonym do Republikanów przez Cheneya i Rove’a. Obama stał się mistrzem nowej wewnątrzkapitalistycznej walki klas. To zapewniło mu gigantyczny budżet, dominację w eterze i zakorzenienie w młodszej i dynamiczniejszej części amerykańskiego biznesu.

Szramy na obliczu kapitalizmu

Dlaczego to przejdzie, dlaczego Amerykanie to poprą? Bo kapitalizm w wersji neokonserwatystów stracił przez ostatnie lata cały swój seksapil. Nie jest to kapitalizm Smitha czy Webera, protestanckiej etyki, uczciwości, dotrzymywania umów... To kapitalizm z Manifestu komunistycznego Marksa i Engelsa, w którym "wszystko co stałe wyparowuje, a wszystko co święte zostaje sprofanowane". Zaczęło się przed paru laty od skandalu w Enronie, potem okazało się, że kreatywna księgowość, gdzie wirtualne dochody rozdyma się na potrzeby giełdy, a realne zyski ukrywa przed kontrolerami podatkowymi, była normą wśród największych amerykańskich korporacji. Potem przyszły afery lobbystyczne. Okazało się, że dziesiątki republikańskich gołębi pocztowych o znanych politycznych nazwiskach kursowały pomiędzy Kongresem, Białym Domem i siedzibami Boeinga, Halliburtona, największych firm naftowych... - przenosząc w dziobkach miliony dolarów i projekty ustaw produkowane według modelu znanego w Polsce pod nazwą "lub czasopisma". Potem przyszedł kryzys finansowy, gigantyczne zastrzyki budżetowych pieniędzy dla firm ubezpieczeniowych i banków, które z tych pieniędzy wypłacały skompromitowanym prezesom wielomilionowe odprawy albo organizowały dla nich kursokonferencje za setki tysięcy dolarów. Do tego doszła podwyżka cen ropy na świecie i benzyny na amerykańskich stacjach, przy okazji której szefowie największych amerykańskich koncernów naftowych chwalili się wzrostem spekulacyjnych dochodów idącym w setki procent.

Tego wszystkiego jeden Joe Hydraulik nie przykryje. I właśnie dlatego redystrybucyjne projekty Obamy będą miały poparcie Amerykanów. A nawet więcej, jeśli Ameryka nie skręci na lewo - a jest to i tak miejsce na prawo od Europy - to Demokraci nie wygrają kolejnych wyborów.

Jaka będzie lewica XXI wieku

W Ameryce nie będzie rewolucji, tak jak nie było jej po zwycięstwie Roosevelta czy Kennedy’ego. Ale Obama ma ogromne szanse stać się twórcą nowego modelu lewicowości - reformistycznej, redystrybucyjnej, bardziej społecznej niż obyczajowej - którego nigdy nie zdołali stworzyć Blair ze Schroederem. Na razie już nastąpiło w Ameryce zwycięstwo języka bardziej wspólnotowego nad totalnie indywidualistycznym.

Podmiotem społecznym - dzisiaj w kampanijnym języku Obamy, a jutro może w praktyce społecznej waszyngtońskiego rządu - przestają być jednostki walczące o swoje, nawet tak poczciwe, jak Joe Hydraulik czy Cary the Driller. Obama i Biden zwracają się do "ciężko pracujących amerykańskich rodzin", do związków zawodowych, do lokalnych wspólnot, do grup zawodowych. To nie jest wyłącznie zmiana języka. To zmiana polityki.