Billa Clintona opisuje jako "gwałciciela, przestępcę seksualnego i kompletne zero". Rabini to jego zdaniem "pedofile" i "dzieciobójcy". Po drugie Hitchens pisze jeszcze szybciej, niż mówi (a mówi bardzo szybko i niemal bez przerwy - w amerykańskich talk-show wielokrotnie proszono, by "zwolnił i uspokoił się"). W początkach jego kariery koledzy robili zakłady, jak szybko skończy swój tekst - niemal zawsze i tak wygrywał Hitchens, który przebijał najbardziej optymistyczną prognozę. Po trzecie bardzo często pisze po spożyciu ilości alkoholu, która - jak sam twierdzi - "zabiłaby lub przynajmniej znieczuliła muła". Popisuje się swoim alkoholizmem. Widzi w nim nie problem, lecz rozwiązanie - bez alkoholików świat staje się gorszy.

Reklama

Hitchens zawsze poszukiwał twardych podziałów. Nie było w nim żadnej ciekawości dla argumentów drugiej strony. Ta cecha charakteru - w połączeniu z trockistowskim treningiem - sprawia, że jego ataki muszą mieć gwałtowny charakter. To także dlatego przemoc uważa za wielką zaletę. Nie jest człowiekiem czynu, ale chce poczuć w sobie ten sam dreszcz, który Orwell czuł, walcząc w Katalonii.

Miękkie lata 90. zdominowane przez Clintona doprowadzały Hitchensa do szału. Nigdy przedtem tak się nie nudził. Dla niego Clinton stanowił wcielenie tego co najgorsze w generacji ’68. "Inni soixante-huitards przynajmniej czuli, że walczą o jakąś sprawę. On był cynicznym, samolubnym, łotrem. Clinton mógł zmienić zdanie dokładnie w każdej sprawie. Nie mógł jedynie zmienić tego, że jest szumowiną".

W roku 2001 Hitchens nudził się nadal. Rozpoczął dość groteskowe starania o to, by Henry Kissinger stanął przed sądem jako "zbrodniarz wojenny" (za odsunięcie Allende od władzy itd.). I wtedy nastąpił 11 września. Oglądając zamachy w telewizji, Hitchens poczuł "radosne uniesienie". Nareszcie wiedział, co można zrobić naprawdę. Entuzjastycznie poparł interwencję w Iraku. (Spośród ludzi kojarzonych z lewicą wspierających Busha jest jedynym, który do tej pory ani o jotę nie zmienił zdania na temat tej wojny. I nadal uważa się za demokratycznego socjalistę). Wkrótce potem rozpoczął następną krucjatę, która uczyniła z niego supergwiazdę - wydał antyreligijny pamflet "Bóg nie jest wielki", manifest nowego ateizmu.

Reklama

Dawni koledzy z lewicy nienawidzą Hitchensa. Tariq Ali, jego były wydawca napisał: "Zamachy z 11 września pochłonęły jeszcze jedną ofiarę - był nią mężczyzna w średnim wieku o nazwisku Christopher Hitchens. Dziś na rynku oferowana jest jedynie jego podła replika". Jeżeli jednak Hitchens coś zdradził, to na pewno nie lewicę - po prostu dlatego że lewicy już nie ma. Karykaturalne ataki na "renegatów" stanowią jedynie jej pośmiertne konwulsje. Znacznie więcej racji mają ci, którzy mówią, że Hitchensowi daleko do wielkości w stylu Orwella - autor "Roku 1984" nie zagrywał pod publiczkę, nie stawał po stronie władzy i nie podlizywał się mediom. A także nie chodził z Anną Wintour, szefową "Vogue’a"

A jednak jest w Hitchensie coś niezaprzeczalnie orwellowskiego. I jest to nie tylko rozpaczliwe pragnienie posiadania odrębnego zdania (nie tyle bez względu na konsekwencje, ile raczej z ich powodu - Hitchens tak jak Orwell odżywa tylko wtedy, gdy jest atakowany). Tzvetan Todorov pisał kiedyś, że jedną z głównych cech pisarstwa Orwella jest całkowita obojętność na emocje i cierpienia bohaterów. Stąd jego pisarska wielkość miewa charakter odrażający. Liczą się tylko idee, ludzie nie mają znaczenia. U Hitchensa jest podobnie.

Jednym z jego pierwszych ważnych tekstów jest relacja z przewrotu wojskowego w Grecji w roku 1974 napisana w stylu przypominającym "W hołdzie Katalonii". Hitchens piętnuje recydywę dyktatury w Europie, drobiazgowo opisując jej tło. Jedynym, czego nie wspomina, jest powód, dla którego przyjechał akurat wtedy do Aten: jego matka uciekła z kochankiem, byłym księdzem, do Grecji. A potem oboje popełnili makabryczne samobójstwo w podłym hotelu.