Ci zawodnicy przyzwyczajeni są bowiem do zupełnie innej atmosfery. Doping na trybunach niósł się na długo nim weszli na boisko. Serpentyny i konfetti posypały się, gdy tylko pojawili się na murawie. Entuzjazm redaktorów i komentatorów sięgnął zenitu, radosna wrzawa zdawała się nie mieć końca. Początki były jak marcepan z miodem - zawodowi wybrzydzacze krzywili się, że zbyt słodko, ale od oklasków obrzęknięte prawice były znakiem żeś patriotą, były legitymacją do lepszego, demokratyczngo świata. Im większy cię amok ogarniał, tym jaśniej było widać twą obiektywność i niezależność.

Reklama

Rozpoczął się mecz. Każde dojście do piłki naszych przyjmowano huraganem braw, każde celne podanie opiewano w sonetach na pierwszych stronach gazet, każda kiwka powodowała omdlenia z zachwytu co bardziej wrażliwych na piękno gry. Były to jednak wypadki rzadkie. Gra przypominała bowiem raczej spotkanie Grecja - Niemcy z cyrku Monthy Pytona: wszyscy stoją tudzież przechadzają się dostojnie i napawają słowami. Piłka nie rusza się ani o centymetr, a oni mówią, mówią, mówią.

Kibice z wolna się niecierpliwią, nie bardzo chcą czekać na przebudzenie Archimedesa i goli domagają się już teraz. Zrazu nieśmiało, zagrzewając do boju, później coraz głośniej dopominają się, by wreszcie zaczęli grać. Wreszcie, po co bardziej kompromitujących zagraniach, zaczynają się drobne docinki, kpiny i pierwsze gwizdy. Nawet ci, którzy do oglądania meczu przytaszczyli ze sobą klęczniki, zaczynają marudzić. O nie, tego już było chłopakom z drużyny za dużo, nie na to się umawialiśmy!

Piewszy zareagował pomocnik Drzewiecki oskarżany o niesportowy tryb życia i naganne prowadzenie się. "Nie poświęcę swojego życia prywatnego na to, żeby ujadać, bo ktoś ma złe intencje. Jeżeli trzeba, nie muszę grać” - powiedział obrażony i zagroził, że zabierze zabawki, no i piłkę, bo on ją sponsorował. Mitygował go i uspokajał sam kapitan Tusk, zapewniając, że pozaboiskowe perypetie pomocnika "nie mają większego znaczenia na funkcjonowanie gracza”.

Reklama

Tymczasem w przerwie meczu upust swej wściekłości dali pozostali zawodnicy. "Nie jestem psem na usługach mediów” - powiedział obrońca Boni i miał rację, bo na usługach, to on był w klubie gwardyjskim. Skrzydłowy Nowak też nie palił się do rozmowy i zrugał podsuwającego mu mikrofon radiowca.

Na razie rozeźleni zawodnicy udali się do szatni. Wszyscy zastanawiają się, co wymyśli trener Grupiński. Najpewniej w ataku zobaczymy wkrótce Palikota.