JUSTYNA PRUS: Od śmierci pani męża mijają właśnie dwa lata. Wciąż wierzy pani, że ta sprawa zostanie rozwiązana, że zabójca pani męża zostanie ukarany?
MARINA LITWINIENKO: Sytuacja nie jest prosta, bo rzeczywiście mijają właśnie dwa lata i nie mogę zarzucić Brytyjczykom, że zrobili coś nie tak, że zrobili za mało. Niestety, problem polega na tym, że przestępstwo zostało popełnione na terytorium Anglii, a oskarżony przebywa w Rosji. Prokuratura nie może rozpocząć bez niego procesu. A Rosja, choć twierdzi, że prowadzi własne śledztwo, w rzeczywistości wcale nie chce współpracować, chroni Ługowoja. Problemem w sprawie mojego męża jest granica i to nie tylko granica państwa, ale i granica niezrozumienia. Moskwa mówi innym językiem niż Londyn. Oskarża o upolitycznianie tej sprawy i odwraca kota ogonem.

Reklama

Pani zdaniem to jest sprawa polityczna?
Tak, ale to nie tylko o to chodzi. To pierwszy w historii akt jądrowego terroryzmu dokonany na terytorium suwerennego państwa. Nie można o tym zapomnieć dla dobra politycznej przyjaźni. Nie chcę, by Anglia i Rosja prowadziły wojnę z powodu mojego męża, ale ta sprawa nie może zostać zapomniana. Dlatego robię wszystko, by ona nie wyblakła, by nie zamieciono jej pod dywan. Spotykam się z dziennikarzami, z ludźmi, którzy interesują się tą sprawą. Chcę jak najwięcej rozmawiać i przypominać tę historię, bo prosił mnie o to Sasza. Gdy leżał w szpitalu, powiedział mi: "Marina, musisz udzielać wywiadów, musisz o tym opowiadać”. Moją pierwszą reakcją było kategoryczne „nie”, nie chciałam z nikim rozmawiać, po prostu wydawało mi się, że nie jestem w stanie. Gdy mi to mówił, Sasza był już w bardzo ciężkim stanie, ale nie było jeszcze wiadomo, że umrze. I kiedy to się stało, zrozumiałam, że muszę to robić, bo on mnie o to prosił.

Co pani czuje? Chęć zemsty?
Nie ma we mnie agresji, złości ani żądzy zemsty, nawet wobec Andrieja Ługowoja. Ja go nie postrzegam jakoś osobiście, istnieje w mojej świadomości po prostu jako główny oskarżony. Wciąż zadaję sobie pytanie: jak można żyć, wiedząc, że podejrzewają cię o coś tak strasznego i nie zrobić nic, by udowodnić, że to nieprawda. Skoro Ługowoj jest niewinny, to sąd jest najlepszym miejscem, by to udowodnić. I jeśli on rzeczywiście jest takim patriotą, za jakiego się uważa, to powinien - widząc, co się dzieje między Rosją i Anglią - przyjechać i to udowodnić. Gdyby to zrobił, stałby się przecież w Rosji bohaterem. Tym bardziej, że jest teraz deputowanym, to by jeszcze lepiej o nim świadczyło.

Na pewno walka o wyjaśnienie sprawy zabójstwa męża jest dla pani bardzo ważna. Ale czy udało się pani odnaleźć równowagę, ułożyć sobie życie?
To bardzo trudne. Na szczęście mam syna, o którym muszę myśleć. On jest moją kotwicą, koncentruję się na nim. Osiem lat temu musiałam po prostu wstać, wziąć swoje 6-letnie dziecko i wyjechać z kraju, w którym przeżyłam całe swoje życie. Wszystko radykalnie się zmieniło. Moje dziecko z rosyjskiego chłopczyka stało się nagle w połowie Anglikiem. I kiedy przeszliśmy przez to i wydawało nam się, że wszystko jakoś zaczęło się układać, że Sasza odnalazł swoje miejsce, to wszystko znowu nagle runęło. To był koszmar. I dlatego dzisiaj, gdy ktoś mnie pyta, jakie mam plany na przyszłość, to nie wiem, co mam odpowiedzieć. Bo po tym, co się stało, wszelkie plany po prostu mnie przerażają. Jedyne czego pragnę, to by przyszłość mojego syna była jasna. Ale co będzie dalej? Nie wiem.

Reklama

Czy kiedy w 2000 roku podejmowała pani wraz z mężem decyzję o ucieczce, to było to pożegnanie z Rosją na zawsze? Tak to wtedy rozumieliście?

Kiedy Sasza powiedział mi, że nie wrócę do Rosji, to było straszne. Ale wtedy nie miałam poczucia, że nigdy nie wrócę do swojego kraju. Byliśmy wtedy w Hiszpanii - Sasza wcześniej kazał nam z Tolą wyjechać na wycieczkę, oczywiście nie uprzedzając o swoich planach ucieczki, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń - i najstraszniejsze było to, że zamiast za dwa dni wrócić do domu, musimy dokądś uciekać, nie wiadomo dokąd. Ale nigdy nie myślałam, że wyjechaliśmy z Rosji na zawsze. Być może dlatego nie było mi tak ciężko układać sobie w Anglii życia od nowa. Po prostu w danym momencie przestawialiśmy się na nowe reguły gry - rozumiałam, że teraz jestem tutaj, mam mówić po angielsku, muszę pomóc swojemu synowi zaadaptować się, bo przecież tyle dla niego się zmieniło: zabrakło kolegów, ukochanej babci, dziadka - moich rodziców. W Moskwie oni mieszkali blisko, zawsze byli w naszym życiu. Po prostu miałam poczucie, że zmieniły się okoliczności, ale że może kiedyś wrócimy do Rosji. Nie było takiej nostalgii, jaką się czuje, gdy zostawia się ojczyznę na zawsze. Wtedy myślałam tylko o tym, że trzeba ratować rodzinę. Bo wcześniej, w Rosji, Sasza już siedział w więzieniu przez 9 miesięcy. Wtedy w Hiszpanii powiedział mi: 'Oni znowu mnie wsadzą i już nie wypuszczą. I ja nie mogę cię zapewnić, że nie zostaniesz wtedy sama. Że ludzie, bliscy, przyjaciele będą się nadal wobec nas zachowywali tak jak dotychczas, że będą cię wspierać, pomagać”.

A do tamtej pory przyjaciele byli po waszej stronie?

Reklama

Gdy Sasza siedział pierwszy raz, nikt się od nas nie odwrócił. I dla mnie to był jeszcze jeden dowód jego uczciwości i prawości. Bo nawet gdy wpakowali go do więzienia, przyjaciele nas nie zostawili. Nie były potrzebne wyjaśnienia - było dla nich jasne, że Sasza po prostu nie mógł zrobić nic złego, nie wierzyli w to. W Hiszpanii Sasza powiedział mi: "Jeśli się nie zgodzisz, to wrócę z tobą i Tolą do Rosji. Ale sama rozumiesz, czym to wszystko może się skończyć”. I wtedy zrozumiałam, że jeśli chcę, żeby mój syn miał ojca, a ja męża, to musimy zostawić Rosję.

A jak zachowali się wasi przyjaciele po śmierci pani męża? Wytrwali?
Teraz jest trudniej. Sasza lepiej ode mnie to rozumiał, przewidział, co się stanie. Od momentu, gdy wyjechaliśmy do Londynu, czuliśmy, że coś jest nie tak. Nie wszyscy nasi znajomi to zaakceptowali. Brzmiało to mniej więcej tak: wybacz nam, ty jesteś tam, a my tutaj. Ludzie już wtedy rozumieli, że nie mogą zachowywać się w relacjach z nami tak, jakby chcieli. Dlatego, że Sasza podjął decyzję o ucieczce. Nie mogę powiedzieć, że wszyscy się od nas odwrócili. Granica jest gdzieś pośrodku, ludzie podzielili się na pół. Przy czym nikt nigdy nie powiedział, że to z powodu Saszy, że to on był winny, że to on zrobił coś złego. Ludzie po prostu od razu dali nam do zrozumienia, że się boją. I my się z tym pogodziliśmy i nie mieliśmy do nikogo pretensji. To prawo każdego człowieka - do wyboru, do przyjaźni.

A co pani myśli o Rosji dzisiaj? Chciałaby pani wrócić? Czy to w ogóle możliwe?

Dzisiaj mój kontakt z Rosją ogranicza się do prasy, internetu. Tam szukam przede wszystkim, co ludzie sami mówią o sobie, o swoim życiu. I muszę powiedzieć, że często jest mi wstyd. Do jakiego stopnia się zmienili, ich zasady i jak bardzo to, co zaczynało się 20 lat temu i nazywało się wolnością, głasnostią, przestało się dla nich liczyć. To prawda, materialnie kraj jest na nowym poziomie, ludziom żyje się lepiej, mogą kupować zachodnie towary, jeździć luksusowymi samochodami, wyjeżdżać za granicę. Ale mentalnie dobrowolnie powrócili do Związku Radzieckiego. Tak jak wtedy boją się mówić, co myślą, powiedzieć głośno o tym, co im się nie podoba. I to jest okropne. Nie jestem pewna, czy bym się w tej Rosji odnalazła. Mój syn ma dopiero 14 lat, chociaż jest już bardzo duży i dorosły. Staram się patrzeć na świat jego oczami i myślę, że on by się tam nie czuł dobrze. Nie chcę wracać do takiej Rosji.

A jednak zostawiliście tam najbliższych. Co z babcią i dziadkiem? Czy udaje wam się z nimi spotykać?
Babcia może do nas przyjeżdżać i często nas odwiedza. Dziadek też był u nas kilka razy, ale ostatnio nie czuje się dobrze, podupadł na zdrowiu. I to jest właśnie najgorsze. Poczucie, że nie mogę po prostu wsiąść w pociąg czy w samolot i pojechać do nich. Ale nikt nie wie, co się stanie za rok czy dwa, może coś się zmieni. Moim marzeniem jest zawieźć do Rosji książkę o Saszy, film o nim - w tym momencie to jedyna rzecz, która mogłaby mnie skłonić do pojechania tam. Chciałabym w ten sposób zawieźć go z powrotem do Rosji, bo on naprawdę gorąco tego pragnął - wrócić.

Nie boi się pani?
Często słyszę to pytanie. Przez ostatnie dwa lata ani razu nie miałam żadnych nieprzyjemnych czy groźnych sytuacji. Pogróżek, aluzji. To byłoby straszne, gdyby okazało się, że ktoś chce mnie skrzywdzić. Najgorsze już się stało: straciłam Saszę. Nie daj Bóg, by coś się stało Toli. Nie mogę jednak pozwolić sobie na strach, bo jeśli to zrobię, to mój syn także będzie się bał. I wtedy przestanie normalnie żyć, czuć życie. A ja chcę, żeby on żył dalej normalnie i dobrze wspominał swojego ojca. Chociaż jego śmierć była ciężka i przerażająca.

Czy mimo wszystko nie podejmujecie żadnych środków bezpieczeństwa? Nie macie ochrony? Nie utajniliście adresu?
Nie, nie korzystam z ochrony, nigdy w ciągu tych dwóch lat tego nie robiłam. Początkowo byliśmy wprawdzie pod obserwacją Scotland Yardu, ale potem zaczęliśmy żyć normalnie, tak jak wszyscy. Wiem, że gdyby cokolwiek niepokojącego się działo, zawsze mogę zadzwonić po pomoc. Mam odpowiednie numery. Nasz adres zamieszkania nie jest tajemnicą, chociaż przyznam, że staram się zbytnio nie afiszować z tym, gdzie mieszkamy. Gdy na przykład umawiam się z dziennikarzami, spotykamy się gdzieś na mieście.

Proszę wybaczyć pytanie, ale skąd pani bierze pieniądze na życie?
Przede wszystkim to pieniądze z książki. Poza tym otrzymywałam też wsparcie od Fundacji Swobód Obywatelskich, której patronuje Borys Bieriezowski. Zresztą na jego wsparcie - i nie mówię teraz wyłącznie o sprawach materialnych - zawsze możemy liczyć.

Przyjaźnicie się państwo?
Tak. Bieriezowski był przyjacielem Saszy i rodziny. Traktuje tę sprawę bardzo osobiście, pomaga nam. Śmierć Saszy była dla niego ogromną stratą. Wcześniej nie byliśmy bliskimi znajomymi, ale po tym, co się stało, bardzo się zbliżyliśmy. Wiem, że on czuje się odpowiedzialny za przyszłość mojego syna. Oczywiście nie znaczy to, że dzień w dzień się nim zajmuje, ale ma świadomość, że jest Anatolij Litwinienko, który potrzebuje jego pomocy.

Czy nigdy nie myślała pani, że wszystko mogło być inaczej? Że gdyby wówczas pani mąż postąpił w inny sposób, dzisiaj wasze życie byłoby zupełnie inne, spokojne?
Proszę mnie zrozumieć. Żyć według ich zasad to znaczy zrezygnować z własnego życia, przestać być sobą. Sasza poszedł pod prąd, bo nie potrafiłby się z tym pogodzić. Powiem szczerze, że gdy zaczęły się jego pierwsze konflikty z FSB, zwłaszcza po tej konferencji prasowej w 1998 r., bałam się. Pytałam, czy jest pewien, może nie trzeba tego robić, mówiłam, że przecież to się może źle skończyć. A on wtedy odpowiadał: "Marina, przecież rozumiesz, że ja nie mogę postąpić inaczej. Nie mogę działać wbrew sobie, dać się zaszczuć. To znaczy, że będę musiał kłamać, łamać prawo, zabijać ludzi”. I ja nie miałam na to argumentów, nie mogłam się z nim nie zgodzić. Bo kochałam właśnie tego człowieka: uczciwego i pryncypialnego. To prawda, Sasza często był bardzo trudny, zasadniczy. Czasami po prostu chce się pewne rzeczy załagodzić, nie patrzeć na nie tak radykalnie, nie stawiać na ostrzu noża. On się na to nie zgadzał. Jednak zawsze mogłam być pewna jednego: że Sasza nigdy mnie nie okłamie. Mógł mi czegoś nie powiedzieć, by zaoszczędzić mi zmartwień i problemów. Ale nigdy nie kłamał. Jeśli chodzi o nasze wzajemne relacje, to był tak wiernym i oddanym człowiekiem, że teraz nie potrafię nikomu innemu zaufać.

Czy wciąż pani wierzy, że ta sprawa zostanie rozwiązana, że prawdziwy zabójca pani męża zostanie ukarany?
Bardzo trudno byłoby przetrwać bez wiary i nadziei. Ja mimo wszystko jestem optymistką. Dla równowagi mam Alexa Goldfarba, który jest starszy, bardziej doświadczony i o wiele bardziej sceptyczny - jak to się mówi "więcej wie o życiu”. Uzupełniamy się wzajemnie pod tym względem – Alex sprowadza mnie na ziemię, bym nie dała się ponieść jakimś tęczowym wizjom. Z drugiej strony ja często robię rzecz odwrotną, przypominam mu, że jednak ludzie o całej sprawie pamiętają i wspierają nas. Czasami jednak mam chwile zwątpienia. Wydawało mi się, że po tegorocznej wojnie z Gruzją wszyscy powinni zrozumieć, że do rozmowy z Rosją nie wystarczy ten język, którego używają między sobą cywilizowane państwa, bo on nie znosi próby jej cynizmu.

Że Rosja, która nie szanuje tych zasad i zakłada, że Europa nigdy nie wyjdzie poza ich ramy, wykorzystuje to przeciwko Zachodowi. Wspominam kolejne sprawy: dziesiątki tysięcy czeczeńskich dzieci, za których śmierć nikt nie odpowiedział. Annę Politkowską - odważną dziennikarkę, która nie bała się mówić prawdy i zapłaciła za to straszną cenę. Saszę - który został zamordowany w tak bestialski sposób. I zastanawiam się, czy to naprawdę nie wystarczy? Co jeszcze musi się wydarzyć, by wszyscy zrozumieli, że Rosji nie można się bać, trzeba z nią po prostu rozmawiać zupełnie innym językiem. Przecież zależność od Rosji nie jest jednostronna - ona także potrzebuje współpracy i handlu z Europą. I mam wrażenie, że ponieważ każdy rozwiązuje swoje prywatne sprawy, Europa jako całość jest na przegranej pozycji. I ponieważ w Moskwie doskonale zdają sobie z tego sprawę, to ich kolejny krok może być jeszcze straszniejszy.