CELIŃSKI ANDRZEJ

W latach 70. i 80. znaczący działacz demokratycznej opozycji.

Przynajmniej do 1998 roku nigdy nie przyszło mi do głowy, że Celiński ma lewicowe poglądy (UW - kierowana przez L. Balcerowicza - była partią jednoznacznie liberalną), ale też nie podejrzewałem go o sympatię do środowiska postkomunistycznego. Jego flirt z SLD był dla mnie szokiem - szczególnie, gdy z rekomendacji L. Millera, został wiceprzewodniczącym tej partii. Mówiąc otwarcie, uznałem, że się sprzedał. Niestety dalsze wybory, których Celiński dokonywał, nie skłaniają mnie do rewizji tej oceny. Celiński przyjął od Millera urząd ministra kultury, w którym wyprawiała, co chciała, Jakubowska. Długo, bardzo długo nie reagował na obrzydlistwa rządu Millera. Odszedł z Borowskim, gdy uznali, że SLD tonie - wodowali tratwę ratunkową o nazwie SdPl.

Celiński od czasu, gdy został dokooptowany do SLD, prezentuje się jako "człowiek lewicy". Gdy tak przedstawiają się ludzie tacy jak Miller, Kwaśniewski lub Borowski, to jest to identyfikacja dla mnie zrozumiała - postkomunistyczna. Gdy mówi to Celiński, to mam kłopot, bo wiem, że przez lata był czynnie zaangażowany w zwalczanie komunizmu, a poglądy miał po prostu liberalne.

Reklama

CIMOSZEWICZ WŁODZIMIERZ

Dla wielu nadal "nadzieja lewicy". Z polityki się wycofał, ale… Podjął w przeszłości kilka decyzji, które zbudowały jego autorytet. Jest z obozu postkomunistycznego, a jakby nie był.

Był z PZPR, ale pozytywnie odróżniał się od wielu "typowych towarzyszy". Miałem z nim dość bliskie osobiste relacje, a w 1992 r. złożyłem mu propozycję, by uczestniczył w zakładaniu UP. Wyraził zainteresowanie, ale chciał to połączyć z uczestnictwem w SLD (wówczas to nie była partia). Nie mogłem się na to zgodzić, bo w moich planach UP miała… wypchnąć SLD ze sceny politycznej. Ale z Cimoszewiczem byłem nadal w dobrych relacjach. Z wielką sympatią obserwowałem jego potyczki z Millerem wokół sprawy "moskiewskich pieniędzy", choć akcja "czyste ręce" wydała mi się trochę pokazowa. Bardzo mieszane uczucia wywoływały we mnie jego tyrady o rzekomym odwecie solidarnościowego obozu na ludziach PRL. No cóż - mówiłem sobie - nikt nie jest doskonały.

Reklama

Cimoszewicz tymczasem z nadania SLD pełnił funkcje ministra, premiera i marszałka sejmu. Ale też coraz bardziej się od swojego obozu dystansował. Nie mówił już o odwecie "Solidarności", ale razem z Michnikiem proponował napisanie wspólnej (z punktu widzenia opozycji demokratycznej i ludzi PZPR) najnowszej historii Polski. Wydało mi się to niemądre i niezbyt etyczne, ale… W każdym razie, gdy w 2005 r. zarysowała się możliwość, że premierem będzie jeden Kaczyński, a prezydentem drugi, uznałem, że Cimoszewicz jest lepszym rozwiązaniem (moim kandydatem nigdy nie był D. Tusk). Zamierzałem go publicznie poprzeć w wyborach jako kandydata niezależnego. Cimoszewicz mi zresztą powiedział, że jeżeli się zdecyduje kandydować, to wyłącznie jako kandydat niezależny. No i w końcu się zdecydował. Ku mojej konsternacji od razu ogłosił, że szefem komitetu wyborczego będzie … Jolanta Kwaśniewska, a szefem sztabu posłanka SLD. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie kroki uwiarygodniające niezależność. To jasne, że nie było dla mnie miejsca w komitecie wyborczym.

Wkrótce potem wokół Cimoszewicza rozpoczęła się awantura. Były dwie sprawy. Jedna, to jego rzekome podmiany oświadczenia majątkowego. To - wszystko na to wskazuje - była nagrana próba kompromitacji Cimoszewicza (na marginesie: byli funkcjonariusze służb nie powinni mieć prawa kandydowania do parlamentu). Druga sprawa dotyczy - ogólnie rzecz biorąc - dopuszczalnych sposobów zarabiania pieniędzy przez polityków. Cimoszewicz grał na giełdzie. To nie jest naruszenie prawa, ale - moim zdaniem - dobrych standardów. Polityk tej rangi ma potencjalnie dostęp do szczególnych informacji i dlatego swoje pieniądze powinien trzymać albo w banku, albo w funduszach wspólnego inwestowania.

Wiadomość o Cimoszewiczu jako "giełdziarzu" umocniła mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem, nie wikłając się w jego popieranie, choć wiem, że miało to znaczenie tylko dla mojego samopoczucia.

Jest takie powiedzenie: nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Biografia Cimoszewicza nieco podważa prawdziwość tego twierdzenia. Cimoszewicz prawie cały czas jest przy miseczce z konfiturami, a bardzo wielu ludzi uważa, że on nie lubi słodyczy.

GWIAZDA ANDRZEJ

Działacz związkowy przed Sierpniem, radykał z "Solidarności". Porządny człowiek.

Spotkałem go przelotnie po raz pierwszy na jakimś spiskowym spotkaniu w Warszawie pod koniec lat 70. Ale bliższe kontakty miałem z nim w okresie pierwszej "Solidarności", gdy Gwiazda był wiceprzewodniczącym KK "S". Rzeczywiście, na posiedzeniach KK był prawie zawsze rzecznikiem frakcji radykalnej. Na negocjacjach z rządem często wyrażał stosunkowo daleko idące postulaty, ale chyba nigdy nie był agresywny (w przerwach zwykle gawędził z ludźmi "z drugiej strony"). Był bliski środowisku KOR-kiem i - takie miałem wrażenie - niechętnie patrzył na ingerencje ludzi Kościoła w działania związku. Poglądy miał odważne (nosił ze sobą suwak logarytmiczny i Rocznik Statystyczny, przy pomocy których wspierał swoje - oryginalne - opinie o gospodarce).

Po 13 grudnia oczywiście internowany i więziony. Potem aktywny w strukturach podziemnych "Solidarności". Przeciwnik kompromisu z władzami i nieustający krytyk Wałęsy. Z wyboru ulokował się na kompletnym marginesie polskich przemian, bo nie chciał zaakceptować żadnego kompromisu (także wewnątrz dawnej opozycji demokratycznej). To nie jest wybór podyktowany wyrachowaniem, tylko przekonaniami. Gwiazda, żyjąc bardzo skromnie (gdy wielu mniej zasłużonych od niego przeżyło ogromny awans), daje świadectwo przestrzegania bardzo wysokich standardów etycznych. Można się z nim nie zgadzać merytorycznie, ale trzeba mieć szacunek dla jego postawy.

KACZYŃSKI JAROSŁAW

Były opozycjonista. Były premier. Podobno przenikliwy strateg polityczny.

Kaczyński był też chyba pierwszym "po naszej stronie", który zrozumiał, jakie jest znaczenie pieniędzy w demokratycznej polityce. Uświadamiał sobie też dobrze, że środowiska postkomunistyczne mają pod tym względem ogromną przewagę. Porozumienie Centrum postanowiło tę przewagę zredukować. Trudno te działania afirmować. Powiązane z PC instytucje przejęły spory majątek państwowy, a wpływowi działacze zajęli się więcej niż dwuznacznymi interesami (Telegraf). Nawet prawnie nie wszystko było w porządku (jeden z liderów PC - Zalewski - po długotrwałym procesie został prawomocnie skazany na kilka lat więzienia). Jednak więcej wątpliwości budzą te działania w kategoriach etycznych i politycznych.

PC, mimo że zbudowało swój finansowo-organizacyjny fundament (w stosunku np. do mojej partii - UP - to była prawdziwa potęga) odniosło ograniczony tylko i przejściowy sukces. Globalna diagnoza Kaczyńskiego, głosząca, że alians liberałów z postkomunistami stanowi podstawę wszechobejmujących patologii, choć w znacznej mierze słuszna, była jednak przesadna, a ponadto trafiała na niepodatny grunt (od 1993 roku ludzie dostrzegali poprawę). PC de facto poszło więc w rozsypkę, a Kaczyński uzyskał status nieco nawiedzonego prawicowca.

Musiało upłynąć wiele czasu (Polacy musieli doświadczyć dyskomfortu pogorszenia sytuacji gospodarczej w latach 1999 - 2003) i musiał się pojawić splot korzystnych okoliczności (powołanie przez Buzka L. Kaczyńskiego na urząd ministra sprawiedliwości, który mógł pokazać się jako sprawiedliwy szeryf), by diagnoza Kaczyńskiego i jego program sanacji zostały przez publiczność zauważone. To wystarczyło do uzyskania znaczącego poparcia w wyborach w 2001 roku. Świetnym pomysłem było powołanie PiS. Wszystko razem zaowocowało sukcesem w wyborach 2005 (także sukcesem L. Kaczyńskiego).

W okresie 2005 - 2007 ujawniły się wyraziście cechy Kaczyńskiego jako polityka. Z jednej strony przywiązanie do pryncypialnych zasad i wyznaczonych celów, a z drugiej kompletny brak pryncypialności w zakresie doboru środków działania. Oskarżanie Kaczyńskiego o zapędy dyktatorskie nie ma podstaw, ale trzeba przyznać, że standardy etyczne i demokratyczne jego polityki nie były wysokiej próby. Dla utrzymania władzy Kaczyński nie tylko nie gardził aliansem z Samoobroną i LPR ale też w polityce personalnej dawał wyraźny priorytet doraźnej grze. Powołanie na główną osobę "od gospodarki" Z. Gilowskiej czy na urząd ministra obrony R. Sikorskiego w pełni to potwierdzają (zaraz potem z listy PiS wybrany został R. Bender - w przeszłości poseł PRL-owskiego Sejmu). Z powodu małostkowego priorytetu kontroli nad ludźmi Kaczyński zrobił też szereg innych fałszywych kroków personalnych (choćby Kaczmarek czy Netzel). To - jak sadzę - były przyczyny porażki. Być może trwałej.

J. Kaczyński to polityk jednak niekoniunkturalny. Konserwatysta nie lekceważący problemów socjalnych, skłonny - jak na konserwatystę przystało - do prowadzenia "narodowej polityki". Niestety, dość zaściankowy (przypomina - z zachowaniem proporcji - Piłsudskiego). Niewątpliwie zdolny analityk, ale - moim zdanie - na pewno nie mąż stanu. Raczej sprawny specjalista "od rozgrywek", dla którego jednak liczą się nie tylko (a może i nie najbardziej) cele osobiste. Rola, jaką odegrał w polskiej polityce, będzie zawsze przedmiotem sporu.

KWAŚNIEWSKI ALEKSANDER

W czasach PRL najmłodszy minister, jeden z animatorów Okrągłego Stołu. Były lider SdRP. Były prezydent RP (przez dwie kadencje). Kumpel Michnika.

Prezydentura Kwaśniewskiego była pod pewnymi względami bardzo udana. Umiar, powściągliwość, światowy sznyt, elegancka żona - wszystko to podobało się wielu ludziom i budowało jego pozycję za granicą. Kwaśniewski był bohaterem swego rodzaju mydlanej opery. Szeroka publiczność wielu rzeczy nie dostrzegała (np. córki na "balu debiutantek" w Wiedniu) albo przymykała oczy (kpiny z papieża, niepowstrzymana skłonność do alkoholu). Niektóre niedobre sprawy stały się publiczne dopiero po zakończeniu pełnienia funkcji. Nadal nie są zresztą definitywnie wyjaśnione. Nie ma więc pewności, czy Kulczyk pojechał się spotkać z Ałganowem do Wiednia za zgodą Kwaśniewskiego, czy na swoje ryzyko. Nie znamy przyczyn, które pchnęły Kwaśniewskiego (choć w każdym przypadku to czyn naganny) do ułaskawienia Petera Vogla - brutalnego mordercy, który podczas przerwy w odbywaniu kary uciekł z kraju. Nie wiemy, jaka była rola Kwaśniewskiego w sprawie gwarancji dla kredytu bankowego dla biznesmenów (w tym bliskiego znajomego Kwaśniewskiego), którzy obiecali budowę zakładu frakcjonowania osocza - budżet stracił kilkadziesiąt milionów złotych itd. i itp.

Kwaśniewski przedstawia się jako "człowiek lewicy" i przez znaczna część opinii publicznej tak jest traktowany. Sądzę, że co najmniej z dwu powodów jest to identyfikacja nietrafna (chyba że rozstrzygające jest wcześniejsze członkostwo w PZPR). Po pierwsze dlatego, że Kwaśniewski nie wydaje się mieć jakichkolwiek poglądów, do których jest przywiązany - we wszystkich możliwych sprawach zmieniał zdanie (może ściślej - stanowisko). Po drugie dlatego, że - przy całej sporności tego, czym jest lewica - akceptował (gdy było mu wygodnie) rozstrzygnięcia z tożsamością lewicową niezgodne. Chyba najwyraźniej to widać na przykładzie podatku liniowego: zawetował projekt ustawy ustanawiający podatek liniowy przeforsowany niegdyś przez Balcerowicza, ale podpisał ustawę o liniowej stawce 19% dla najbogatszych przedsiębiorców, którą uchwalił SLD.

Kwaśniewski był najważniejszym budowniczym III RP i w jej systemie był postacią nr 1.

MICHNIK ADAM

Najsłynniejszy (przynajmniej za granicą) polski opozycjonista. Więziony w PRL. Redaktor naczelny (od 20 lat) wysokonakładowego dziennika opinii.

Michnik, jako redaktor GW, osiąga ogromne wpływy, Polska - jak ktoś trafnie zauważył - przez długi okres była krajem jednej gazety. Z całą pewnością Michnik ma prawo powiedzieć, że system III RP powstał też dzięki jego wysiłkom. On zresztą broni tego modelu z całą determinacją. Z równą determinacją zwalcza wszelkie alternatywy zwane IV RP. Tu tkwi źródło jego (i "Gazety") zajadłości w zwalczaniu PiS. Jest oczywiście wiele powodów, by PiS ostro krytykować (nawet niekoniecznie z pozycji liberalnych), ale GW robi coś więcej - prowadzi nagonkę (Michnik przed wyborami w 2007 r. dość jednoznacznie sugerował, że PiS może je sfałszować).

W politycznej biografii A. Michnika są dwa różne okresy. W czasach komunistycznych Michnik jest jednym z ważnych liderów opozycji. Prześladowanym i posiadającym wielkie zasługi. Po czerwcowym przełomie afirmuje przemiany neoliberalne i wspiera wszystko, co mieści się w formule historycznego kompromisu. Ma pełne prawo do dokonania takich wyborów, do działania na rzecz przemian, które uznaje dla kraju najkorzystniejsze. Jest jednak problem środków, które stosuje. Jego "Gazeta" sięga - moim zdanie - po metody niezgodne z demokratycznym etosem. Za jego zgodą ludzie "Gazety" "uwłaszczyli się" na jej majątku. Michnik wystawia świadectwa moralności takim ludziom jak Jaruzelski i Kiszczak. Podtrzymuje kontakty z tak obskurną figurą jak Urban. Zwalcza lustrację.

Nie wiem, dlaczego A. Michnik posunął się tak daleko. Może rzeczywiście to obsesyjna niechęć do "prawicy" postrzeganej przez niego jako zagrożenie dla Polski. Jeżeli tak, to jest to rzeczywiście obsesja. Postawa odległa od racjonalnej i zrównoważonej oceny.

Są w Polsce ludzie, którzy akceptują wszelkie działania Michnika. Ja nie potrafię i nie chcę. Myślę, że choć Michnik ma miejsce w polskiej historii, to nie jest to miejsce jednoznaczne.

MILLER LESZEK

Były aparatczyk PZPR (członek BP). W wolnej Polsce szef SLD, minister i premier. Sprawny. Całkowicie cyniczny.

Jako premier - świadomie lub nie - rządził przy założeniu, że piekła nie ma. Był bez wątpienia przekonany, że bardzo długo władzy nie odda, ale starał się - rezygnując z wszelkich lewicowych pomysłów - zabrać wiatr z żagli konkurencji. Wynegocjował marny traktat akcesyjny z UE, ale (w sojuszu ze środowiskami liberalnymi) całkiem skutecznie przedstawił to jako swój wielki sukces. Posłał polskie wojsko do Iraku i w ten sposób zneutralizował prawicę. Podlizywał się też Kościołowi. W końcu przeforsował ustawę o podatku liniowym dla najzamożniejszych osób mających status samozatrudnionych (w praktyce mogą to być nawet najlepiej płatni menedżerowi). W polityce kadrowej dbał o towarzyszy - prawie każdy "szmaciak" miał szansę.

Kariera L. Millera dowodnie świadczy o tym, że w Polsce nie było dekomunizacji. To i źle, i dobrze. Świadczy też o tym, że istnieją granice sukcesu opartego wyłącznie o socjotechniczną sprawność. To dlatego Miller ma już za sobą karierę polityczna - i dzięki Bogu.

NAŁĘCZ TOMASZ

Jest jednym z nielicznych, którzy po zejściu ze sceny politycznej są pamiętani. Z Nałęczem zetknąłem się - pośrednio - gdy w trakcie tworzenia UP w roku 1992 zostałem poinformowany, że "dołącza się Nałęcz". Nie byłem zachwycony, ale też się nie sprzeciwiłem. Był jednym z bardzo niewielu w klubie, którego można było poprosić, by "na jutro napisał uchwałę". Był też dobrym rzecznikiem klubu. To po prostu inteligentny człowiek.

Co najmniej przez trzy lata współpracowaliśmy bardzo blisko, choć ciągle któryś z członków klubu ostrzegał mnie, że Nałęcz to "żmija". Puszczałem to mimo uszu, bo Nałęcz bardzo długo zachowywał się lojalnie - w wewnętrznych sporach nie brał strony czerwonych. Do czasu.

Na ostatnim kongresie UP przed wyborami w 1997 Nałęcz był już w "czerwonej frakcji". Po przegranych wyborach mimo wszystko mnie zaskoczył, gdy publicznie oświadczył: lewica musi być jedna. Ale cały sens UP polegał na tym, że miała konkurować z obozem postkomunistycznym, i Nałęcz w przeszłości zawsze to deklarował. Zrozumiałem wtedy, że - nawet lawirując - tożsamości UP nie zdołam obronić (wkrótce z partii odszedłem).

W wyborach 2001 r. partia poszła "w bloku" z SLD i uzyskała 15 posłów - dokładnie tylu, ilu trzeba dla stworzenia klubu. Utworzyła też koalicję z SLD i tkwiła w niej do końca. Tomasz Nałęcz został wicemarszałkiem. A potem - członkiem komisji do zbadania afery Rywina. Prawie nikt nie pamięta, że to Nałęcz przesądził o tym, że billingi telefonów L. Millera nie zostały zbadane - szkoda, mogły być ciekawe.

Nałęcz po komisji Rywina uzyskał wielką popularność. Gdy przyszedł kryzys SLD dołączył do powstającej SdPl, ale jego relacje z Borowskim nie były dobre. Zaangażował się więc w prezydenckie przedsięwzięcie Cimoszewicza, a gdy ten niespodziewanie zrezygnował - został na lodzie.

Przykład Nałęcza jest krzepiący. Pokazuje, że choć żadnych gwarancji na sukces nie daje polityka trzymania się zasad, to takich gwarancji nie daje też "strategia gry bez zasad" - nawet wsparta wysoką inteligencją.

TUSK DONALD

Premier i szef PO. Niegdyś konsekwentny liberał. Obecnie "polityk pragmatyczny".

Jako lider PO okazuje się sprawnym graczem. Platforma rośnie, mimo że odchodzi Płażyński, a Olechowski się dystansuje. Tusk skutecznie odsuwa też od wpływu na partię Rokitę. Wprawdzie przegrywa wybory prezydenckie, ale rządzący przez dwa lata PiS skutecznie zniechęca do siebie wielu wyborców. Platforma kierowana przez Tuska (choć jest już dla wszystkich jasne, że jest typową partią), jest beneficjentem porażki PiS i odnosi poważny wyborczy sukces. Taki sukces partii liberalnej jest właściwie ewenementem w skali europejskiej, ale też wielu wyborców nie zdaje sobie sprawy z tożsamości tego ugrupowania, a Tusk robi wszystko, by jej charakter zamaskować. Chowa do szuflady sztandarowe hasła swojej partii (podatek liniowy, likwidacja Senatu, zaprzestanie finansowania partii z budżetu). Polityka kierowanego przez niego rządu staje się do bólu pragmatyczna. Najważniejsze są sondaże, a zasady stają się bardziej jeszcze mętne. Jak na razie to polityka skuteczna, bo bardzo wielu wyborców nadal boi się PiS, a postkomunistom pamięta ich łajdactwa.

D. Tusk z żołnierza opozycji wyrósł na "polityka europejskiego", który pracuje w pewnym szczególnym dziale "usług dla ludności" - w polityce. Na pewno nie jest mężem stanu, ale też można oczekiwać, że nie zrobi wielkiego głupstwa. Jest coraz bardziej podobny do innego wybitnego przedstawiciela tego gatunku - Kwaśniewskiego. Nie wiem, czy się z takiej kariery Tuska cieszyć, czy nią martwić.

WAŁĘSA LECH

Żaden "publiczny człowiek", którego spotkałem w ostatnich latach, nie budzi we mnie tak mieszanych uczuć jak L. Wałęsa. Zawsze uważałem, że był skutecznym (odważnym i rozważnym) przywódcą "Solidarności", a także człowiekiem, który ma wielkie zasługi w doprowadzeniu do i przeprowadzeniu Okrągłego Stołu. Ale jego prezydentura to była prawdziwa katastrofa. Nie można w jego bilansie pominąć też "wątku agenturalnego", przy czym ważniejsze wydaje mi się nie tyle incydentalne uwikłanie we współpracę, co niezdolność przyznania się do tego i metody, jakimi zacierał ślady.

Poznałem L. Wałęsę chyba pod koniec września 1980. Razem z T. Mazowieckim, B. Geremkiem (i A. Celińskim) pojechaliśmy do Gdańska, by uzgodnić z Wałęsą decyzje dotyczące organizacji "zaplecza studyjnego" związku. Ten pierwszy kontakt był dla mnie szokiem - poraziło mnie zarozumialstwo Wałęsy.

Podczas 500 dni pierwszej "Solidarności" miałem bardzo wiele okazji obserwowania Wałęsy z bliska (uczestniczyłem w większości posiedzeń Komisji Krajowej i w negocjacjach z rządem). Sprawność Wałęsy była wielka, choć środki działania (cały repertuar manipulacji) co najmniej kontrowersyjne. Wałęsa - wbrew różnym oskarżeniom - podejmował decyzje samodzielnie, a dyskusji (także podpowiedzi "ekspertów") nie słuchał pilnie. Nigdy nie dostrzegłem, by manipulowały nim władze. Wałęsa zręcznie (choć nieraz nieestetycznie) prowadził "Solidarność" "po grani" - z jednej strony miał radykalnych działaczy związku, a z drugiej zagrożenie otwartej konfrontacji z komunistycznymi władzami. Balansował tak długo, jak długo było to możliwe. W jego linii nie widziałem żadnej sprecyzowanej strategii, ale jego zachowania taktyczne były bardzo skuteczne.

Również w okresie 1982 - 1989 Wałęsa, moim zdaniem, zachowywał się racjonalnie i skutecznie sterował prawie całą opozycją.

Po wyborach parlamentarnych Wałęsa trafnie dostrzegł, że grozi mu marginalizacja. Najpierw brutalnie rozprawił się z ówczesnym kierownictwem Komitetu Obywatelskiego, a potem postanowił zostać prezydentem i prowadził populistyczną (chwilami obskurancką) kampanię. Motywy działania Wałęsy nie były chwalebne - walczył o władzę dla siebie i o nic więcej. Ale celem jego ówczesnych przeciwników (ich uosobieniem był A. Michnik) też była przede wszystkim władza, choć miała ona być instrumentem forsowania przemian w modelu liberalnym.

Gdy Wałęsa wygrał wybory okazało się, że nie ma żadnej koncepcji swojej prezydentury. Nic nie zrobił dla wsparcia aspiracji i interesów pracowniczych i szeroko rozpostarł parasol nad Leszkiem Balcerowiczem. Otoczył się towarzystwem, najdelikatniej mówiąc, niejednoznacznym, które sprzyjało forsowaniu właściwie jedynego celu jego prezydentury: rozszerzenia zakresu władzy głowy państwa. Bezustannie rozprawiał więc o puszczaniu w skarpetkach i dekretach, przy pomocy których spowoduje, że Polska stanie się krajem powszechnej szczęśliwości.

Nic dziwnego, że w 1995 roku Wałęsa przegrywa rywalizację z Kwaśniewskim (zresztą zachowuje się w kampanii w sposób niedopuszczalny) i traci funkcję prezydenta. Co gorsze, nie potrafi wypełniać "funkcji byłego prezydenta". Co kilka miesięcy ogłasza, że powróci i zrobi porządek, zakłada kilka kabaretowych partii, które są kompletnie bez szans. Prezentuje swoje dokonania bez cienia krytycyzmu. Więcej, mówi o sobie jak o herosie, który samotnie pokonał komunizm. Nadal nie potrafi zmierzyć się ze swoimi - wszystko wskazuje na to, że mało istotnymi - potknięciami w dawnych relacjach z SB. Jest tu kompletnie niewiarygodny: prezentuje sprzeczne wyjaśnienia, zapowiada procesy o zniesławienie, ale pozwów nie składa.

Bilans publicznej działalności Wałęsy jest z całą pewnością dobry. Wałęsa przyczynił się walnie do upadku komunizmu. Ale Wałęsa nie jest - jak chciałoby wielu Polaków - bohaterem bez skazy. Spór o jego biografię ma swój bieżący kontekst polityczny. Ci, którzy właściwie w pełni afirmują polskie przemiany po roku 1990 (często w przeszłości najbardziej zajadli krytycy Wałęsy), robią z niego ikonę polskiej historii. Ci, którzy kontestują minione dwie dekady, chcą zaprezentować Wałęsę przede wszystkim jako byłego agenta. Obydwa obrazy są fałszywe, choć szczególnie odległy od prawdy jest ten drugi obraz.