O Afganistanie było głośno głównie za sprawą incydentu z ostrzelaniem wioski Nangar Khel, jednak z dzisiejszej perspektywy to właśnie ta misja wydaje się najtrudniejsza i najbardziej wymagająca. Operacja w Czadzie przeszła natomiast niemal zupełnie bez echa. Zdaniem Bartłomieja Sienkiewicza, znanego analityka spraw międzynarodowych, te trzy interwencje warto oceniać wspólnie z punktu widzenia politycznego potencjału naszego kraju na arenie międzynarodowej. To właśnie ten potencjał zdecyduje bowiem w przyszłości o tym, czy w sytuacji zagrożenia Polska będzie w stanie znaleźć sobie realnych, wiarygodnych sojuszników. Jego ocena wypada jednak wedle Sienkiewicza fatalnie. Polska jest podmiotem słabym, nieumiejącym nawet jasno sprecyzować własnego interesu. W Iraku okazała się niezdolna do prowadzenia działań ofensywnych. Za każdym razem musieli ją w tym wyręczać Amerykanie - nic dziwnego, że mimo czysto formalnych wyrazów wdzięczności w gruncie rzeczy lekceważą tak słabego sojusznika. W Afganistanie Polska inwestuje z kolei spore środki w coś, co nie może przynieść jej żadnych korzyści. A w Czadzie wspomaga Francję w obronie jej postkolonialnego stanu posiadania. Nie zyskując w zamian nic, nawet zwykłych w takich przypadkach bilateralnych profitów.

Reklama

p

Bartłomiej Sienkiewicz*

Wszóstej księdze "O wojnie" Carla von Clausewitza znajduje się rozdział, w którym autor rozważa zakres środków obrony: rolę twierdz i powstań narodowych, systemu obrony krajowej i w końcu sprzymierzeńców. Tam właśnie pojawia się passus poświęcony Polsce, któremu zarówno ze względu na znaczenie autora, jak i postawioną diagnozę warto się przyjrzeć dokładniej.

Reklama

Polityczny step

Przypadek Polski został potraktowany jako przykład niezmienności zasad politycznej równowagi na kontynencie, ale w sposób przewrotny. Clausewitz zauważa, że dla wielu jego współczesnych upadek państwa o ośmiu milionach mieszkańców "bez obnażania miecza przez którekolwiek z pozostałych państw" stanowi dowód braku tej równowagi. Dalej dowodzi, że jest wręcz przeciwnie, bo Polski nie sposób traktować jak innych "rzeczypospolitych europejskich". Powodem jest według niego "tatarskość" Polaków powodująca, że na mapie politycznej, a nie geograficznej, nasze miejsce było gdzieś na granicy cywilizacji, na stepach wokół Morza Czarnego. "Ich nikczemne obyczaje państwowe i niezmierzona lekkomyślność szły ręka w rękę i w ten sposób pędzili w przepaść. (…) Na długo przed podziałem Polski Rosjanie czuli się tam jak u siebie w domu - pojęcie niepodległego, odgraniczonego z zewnątrz państwa już nie istniało (…). Od stu lat państwo to nie odgrywało w gruncie rzeczy żadnej roli politycznej, będąc tylko jabłkiem niezgody dla innych. W tym stanie i z tym ustrojem nie mogło się dłużej utrzymać wśród innych państw". Oto próbka Clausewitzowskiego opisu I Rzeczypospolitej i przyczyn jej zgonu.

Clausewitz zauważa przy końcu omawianego rozdziału, że obrońca może liczyć na tym większe możliwości pomocy z zewnątrz niż agresor, im "zdrowszy i silniejszy jest jego stan polityczny i wojskowy". Rzecz więc nie w różnych potencjałach stron konfliktu, ale w politycznej jakości broniącej się strony. Od tej jakości zależy sposób postrzegania danego kraju przez innych i zdolność do budowy sojuszy międzynarodowych. Kluczowym czynnikiem obrony polegającej na pozyskiwaniu pomocy z zewnątrz jest waga "istnienia danego państwa dla wszystkich innych".

Reklama

Od czasu pierwszej publikacji "O wojnie" w Europie zmieniło się prawie wszystko. Polska odzyskała niepodległość, utraciła ją ponownie i znów odzyskała. Od momentu, kiedy Polacy na powrót rozpoczęli budowę niepodległego państwa, minęło zaledwie 18 lat. Warto więc zadać pytanie, czy te i inne zmiany zmuszają nas do uznania, że Clausewitzowska reguła "wagi istnienia" przestała obowiązywać we współczesnym świecie. A także, czy polityczność wcielona we współczesne państwo polskie jest wystarczającej próby, by poradzić sobie z przyszłymi przeciwnościami losu.

Przemyślana strategia polityki zagranicznej?

Clausewitz upatrywał fundamentu bezpieczeństwa państw nie tyle w realnie istniejących paktach obronnych i sojusznikach strony zagrożonej, ile w zdolności do ich pozyskania w potrzebie. To z kolei wynikało z politycznego potencjału danego kraju - w krytycznych momentach to ów potencjał decyduje o możliwościach manewru dyplomatycznego, a w konsekwencji także militarnego. Ale i odwrotnie - dopowiadając za Clausewitzem, można zauważyć, że celowa, przemyślana strategia polityki zagranicznej pozwala zwiększać "wagę istnienia", szczególnie gdy dotyczy ona zewnętrznych, ofensywnych akcji militarnych. Jeśli bowiem istnieje w polityce coś, co każe szczególnie starannie kalkulować zyski i straty, coś, z czego skutkami zawsze wiąże się szczególne ryzyko - jest to decyzja o wysłaniu własnych wojsk na wojnę. Nie w obronie własnych granic - tu pole manewru politycznego jest zwykle ograniczone okolicznościami zewnętrznymi (zagrożenie wymaga odparcia) - ale właśnie w agresji. Mimo że słowo to wydaje się pozornie nieadekwatne dla opisu współczesnych operacji militarnych w obronie pokoju lub stabilizacji (czy jakkolwiek dyplomaci bądź polityczni marketingowcy nazwą tego typu akcje), istota ich zawsze sprowadza się do wysłania własnych wojsk na tereny obcego państwa. Takie działanie jest rodzajem agresji, nawet jeśli przy okazji buduje się szkoły czy wodociągi. W obecnej dekadzie Polska podjęła trzy takie kroki militarno-dyplomatyczne z myślą o wzroście swojego potencjału politycznego: interwencje w Iraku, Afganistanie i Czadzie.

Interwencja w Iraku może służyć za modelowy przykład niezdolności do przeniesienia na poziom wykonawczy niezwykle ambitnego planu politycznego. Decyzja o udziale w tej wojnie była obarczona wielkim ryzykiem, ale zyski z powodzenia operacji też mogły być znaczne. Po stronie ryzyka wpisany był od początku antagonizm z najsilniejszymi graczami Unii Europejskiej - Niemcami i Francją, które ze sprzeciwu wobec amerykańskiej interwencji w Iraku uczyniły oręż polityki międzynarodowej i oparcie w polityce wewnętrznej. Oskarżenia, jakie posypały się wtedy pod adresem Warszawy, sprowadzały się do jednej formuły: Polska została członkiem UE, ale prowadzi sprzeczną z jej "duchem" politykę zagraniczną. Zaangażowanie Włoch, Hiszpanii, nie mówiąc już o Wielkiej Brytanii, przyjmowano z większym spokojem. Można się domyślać, że w istocie chodziło o to, czy wzmocnienie Polski u boku USA nie przełoży się na większe ambicje Warszawy, by odgrywać istotną rolę w UE i tym samym wyjść poza rolę "państwa ucznia" dostosowującego się do europejskich liderów. Z polskiej perspektywy pytanie brzmiało więc, czy to pęknięcie między Polską a liderami UE da się zrównoważyć wzrostem znaczenia naszego kraju w polityce europejskiej w wyniku opowiedzenia się po stronie USA.

Sojusznik zastępczy

Drugim elementem ryzyka była sama formuła obecności: czy polskie wojsko udźwignie zakres odpowiedzialności - militarnie, organizacyjnie, a w końcu politycznie. Amerykanie na początku założyli, że tak, stąd powierzenie Polsce dowództwa międzynarodowej dywizji i wydzielenie jej wyłącznej strefy odpowiedzialności, podobnie jak Brytyjczykom. W optyce polskich polityków podejmujących decyzję o udziale w interwencji, w wypadku, gdyby polskie działania tam zakończyły się sukcesem, rysowała się szansa na trwałe związanie polskiej polityki ze strategią USA, na awans do ligi "państw rozgrywających" oraz uzyskanie znacznych profitów gospodarczych (kontrakty zbrojeniowe, dostęp do złóż ropy naftowej). Przebieg operacji szybko jednak zweryfikował te plany. Przede wszystkim okazało się, że polskie wojsko nie jest zdolne do efektywnego współdziałania w operacjach ofensywnych. Polska strefa odpowiedzialności kurczyła się w rytm kolejnych powstań sadrystów (prowincje Nadżaf i Kadisija) lub konieczności pacyfikacji strategicznych rejonów (Karbala). Każdy poważny kryzys na naszym terenie kończył się wezwaniem pomocy wojsk amerykańskich, a tym samym ujawnieniem niesamodzielności polskiego zaangażowania. Ale zasadniczym elementem niepowodzenia było wycofywanie się innych państw z polskiej strefy i niezdolność do zapewnienia stabilnego zaplecza sojuszniczego. W efekcie Polska nigdy nie posiadała sił, które pozwoliłyby na wzięcie pełnej odpowiedzialności za wykonywane zadania. Hiszpanie ze swoją brygadą Plus Ultra wycofali się po zamachach w Madrycie i zmianie rządów - wpływ Polski na tę decyzję był żaden. Zwróćmy jednak uwagę na przypadek Ukrainy i Rumunii. W trakcie ukraińskiej pomarańczowej rewolucji zwycięski obóz zapowiadał zakończenie misji w Iraku. Właściwie była to jedyna obietnica wyborcza dotrzymana przez "pomarańczowego prezydenta": w 2005 roku ukraińska brygada opuściła Irak. Utrata drugiej brygady spośród trzech, na których początkowo opierała się polska strefa i cała dywizja międzynarodowa pod polskim dowództwem, przesądziło o jej znaczeniu. Od tej pory przestała się liczyć jako samodzielny podmiot na militarnej i politycznej mapie Iraku. Polska dyplomacja nie była w stanie utrzymać zaangażowania ukraińskiego w operację (o ile w ogóle próbowała), mimo że od tego zależało w dużej mierze powodzenie całej misji. Stało się tak, mimo że dla Ukrainy Polska była kluczowym krajem organizującym wsparcie dla zwycięskiego obozu "pomarańczowych". Rumuni z kolei do polskiej strefy posłali jednostki pomocnicze, a batalion bojowy do strefy brytyjskiej, mimo że to Polska a nie Wielka Brytania silniej opowiadała się za przyjęciem Rumunii do NATO i UE.

Nic dziwnego, że słabość okazywana na poziomie zarówno militarnym, jak i politycznym pozwalała Amerykanom przechodzić do porządku dziennego nad postulatami sojusznika. Nie spełniły się żadne nadzieje w kwestii profitów (ropa, kontrakty), a sama operacja nie spowodowała wzrostu znaczenia Polski w Europie. Stało się to oczywiste, gdy w Paryżu i Berlinie nastąpiła zmiana władzy - od tego momentu znaczenie "sojuszników zastępczych" z Europy Środkowo-Wschodniej wyraźnie spadło. Ciepłe słowa prezydenta USA były jedynym zyskiem podobnym zresztą do amerykańskich zapewnień o wdzięczności składanym rządom kilkudziesięciu państw wysyłających do Iraku znacznie mniejsze siły. W tej sytuacji wycofanie w 2008 roku polskiego kontyngentu było jedyną logiczną decyzją. Przy okazji zakończenia misji słychać było głosy polityków i wojskowych, że Irak był rodzajem poligonu, dzięki któremu wojsko polskie doznało impulsu modernizacyjnego. Głosy te maskują smutną prawdę: z punktu widzenia modernizacji naszej armii zarówno dekada lat 90., jak i przystąpienie do NATO były czasem kompletnie straconym.

Afganistan: nieudana inwestycja na przyszłość

Innym przypadkiem jest Afganistan. To pierwsza operacja Sojuszu poza Europą i zarazem próba wprowadzenia w życie nowej koncepcji NATO - jako organizacji biorącej na siebie odpowiedzialność za stabilizację globalną. Afganistan miał być lekarstwem na coraz bardziej rozmytą tożsamość NATO po zakończeniu zimnej wojny i konflikty między sojusznikami wynikłe z wojny irackiej. Polski interes polityczny wydawał się oczywisty - im silniejsze NATO i więzy transatlantyckie, tym lepiej dla bezpieczeństwa Polski. Rząd i prezydent zdecydowali w 2006 roku o mocnym zaangażowaniu wojskowym w misję afgańską i Polska oddała do dyspozycji Sojuszu 1200 żołnierzy. "Oddanie do dyspozycji" należy traktować w tym przypadku dosłownie - początkowo Polska, w odróżnieniu od innych państw, nie określiła, które z zadań misji uważa dla swojego kontyngentu za najważniejsze (stabilizacja, logistyka, misje bojowe) i zgodziła się na rozproszenie swojego udziału na strefy odpowiedzialności innych krajów (w pięciu prowincjach). Doszło do paradoksalnej sytuacji: w proporcji do potencjału polski kontyngent był jednym z najliczniejszych, ale przez jego rozproszenie zupełnie niewidocznym. To co miało być flagowym wkładem Polski w przyszłość NATO, było zauważalne wyłącznie dla biurokratów ze sztabów Sojuszu, ale już na poziomie polityczno-medialnym zupełnie nie istniało. Po roku nastąpiła korekta: Polska ogłosiła gotowość wzięcia wyłącznej odpowiedzialności za prowincję Ghazni między Kabulem a Kandaharem. Tym samym postawiliśmy się w rzędzie takich mocarstw jak USA czy Niemcy - bo tylko te państwa mają swoje strefy, w których nie ma innych wojsk sojuszniczych. Oznacza to nie tylko zwiększenie wagi zaangażowania w sensie militarnym (z nadzieją że będzie ono bardziej zauważalne), ale i wzrost nakładów finansowych - od tej pory ponosimy bowiem także część kosztów cywilnego zaangażowania w stabilizację Afganistanu (tzw. CIMIC). Będziemy odbudowywać kraj, z którym nigdy nie był ani nigdy nie będzie związany żaden nasz interes narodowy - gospodarczy, kulturowy czy jakikolwiek inny. Ale prawdziwy kłopot pojawia się wtedy, gdy trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czy udział Polski w takim wymiarze realizuje założone wcześniej cele. Pomińmy pytania o dalszy rozwój sytuacji w samym Afganistanie - na razie nie widać możliwości zakończenia konfliktu ani stabilizacji polegającej na samodzielnym panowaniu rządu w Kabulu nad własnym państwem.

Demonstracyjnie silne zaangażowanie w operację afgańską miało być w założeniu inwestycją w przyszłość. Skoro Polska wykazała tak daleko idącą solidarność w ramach Sojuszu, możemy oczekiwać równie silnego zaangażowania Sojuszu w nasze bezpieczeństwo. Tymczasem nic nie wskazuje na ewolucję NATO w kierunku pożądanym przez Warszawę. Dla nas Sojusz ma bowiem znaczenie tylko wtedy, gdy jest w naszym regionie faktyczną przeciwwagą dla Rosji, utrzymując równocześnie swój militarny charakter, lub gdy jest elementem wciągania w obręb Zachodu krajów leżących między Rosją a Polską. Tymczasem obydwa elementy stają się coraz bardziej wątpliwe. Po wojnie rosyjsko-gruzińskiej, po coraz wyraźniej demonstrowanym w stolicach europejskich zrozumieniu dla planów Moskwy unieważnienia dotychczasowego systemu bezpieczeństwa Zachodu opartego na NATO w zachodniej Europie (a możliwe, że również w USA) dokonuje się ewolucja odwrotna od polskiej wizji bezpieczeństwa na kontynencie. Toteż na pytanie o celowość użycia tak znaczących środków przez państwo polskie na misję w Afganistanie odpowiedź może być tylko jedna: nawet gdybyśmy posłali tam całą armię, jaką dysponujemy, nie miałoby to wpływu na przyjęcie polskiej perspektywy politycznej przez Sojusz. Z tego powodu nic nie tłumaczy tak znacznego zaangażowania.

W cudzym interesie

Ostatni z omawianych przypadków warto rozważyć z innej niż polska perspektywy. Misja wojskowa UE w Czadzie była przedstawiana jako pierwszy na taką skalę krok Unii w stronę wspólnej przyszłej polityki obronnej. Motorem politycznym tego działania była Francja. Rzut oka na jej interesy tłumaczy, dlaczego tak się stało i dlaczego wystawiła do tej misji najliczniejszy kontyngent - 2100 żołnierzy. Czad to dawna kolonia Paryża będąca częścią frankofońskiej wspólnoty stanowiącej jeden z filarów obecności Francji w świecie. Interesy francuskie mają jednak w tym wypadku nie tylko historyczne podłoże - Czad jest miejscem znaczących alokacji kapitału i inwestycji bezpośrednich podejmowanych przez czołowe firmy znad Sekwany. Od czasów prezydenta Mitterranda w kraju tym stacjonuje Legia Cudzoziemska strzegąca francuskich interesów i obywateli. Paryż zabiega o zwiększone zainteresowanie UE na Południu nie tylko dlatego, że pragnie wspomóc własną politykę regionalną, ale także dlatego, że chce ustabilizować rejon, z którego płyną fale nielegalnej imigracji. Podejmuje więc działania na rzecz własnego bezpieczeństwa. W momencie, gdy wyzwania zaczęły wykraczać poza dotychczasowe możliwości, Francji udało się uruchomić UE jako całość w obszarze, który jest dla tego państwa strategiczny we wszystkich wymiarach: gospodarczym, politycznym i bezpieczeństwa.

Pozyskała też znaczące wsparcie. Polska wystawiła na misję w Czadzie drugi co do liczebności kontyngent - 400 żołnierzy. Dla Polski Czad był i będzie taką samą białą plamą jak Afganistan. Natomiast inne państwa zaangażowane w wymiar południowy polityki Unii były bardziej wstrzemięźliwe, zdając sobie sprawę, że większość zysków z tej operacji przypadnie Francji. Na mocy jakich ustaleń i obiecanych korzyści rząd i prezydent Polski podjął taką a nie inną decyzję - nie wiadomo. Można się domyślać, że była ona częścią strategii negocjacyjnej wokół nowego traktatu reformującego UE. Patrząc od tej strony, widać wyraźnie, że wspierając Francję w Czadzie, Polska nie zyskała wiele. Niejasności w sprawie obowiązywania mechanizmu z Joaniny jako zabezpieczenia naszych interesów, wynikłe już po tym, jak Polska zgodziła się na podpisanie traktatu, są tego najlepszym dowodem. Interesy Polski i Francji w samej Unii nie są zbieżne, a w kwestiach tak fundamentalnych dla naszej doktryny zagranicznej jak polityka wobec Rosji - wręcz sprzeczne. Polska nie wynegocjowała nawet bilateralnych korzyści z afrykańskiego zaangażowania: państwowe francuskie koncerny energetyczne eksploatujące złoża ropy i gazu w Afryce byłyby jakimś rozwiązaniem polskich problemów z dostępem do tych surowców. Najwyraźniej jednak nikt o taką wzajemność skutecznie się nie upomniał.

Polityczna krótkowzroczność i potrzeba realizmu

Nie miejsce tu na dokładne opisy, który z polityków podejmował decyzje w sprawach Iraku, Afganistanu czy Czadu i do jakiej partii należał - ten "rozliczeniowy" wątek zwykle usuwa u nas w cień ważne wnioski, a dla pozycji Polski w świecie, dla wspominanej wyżej clausewitzowskiej "wagi istnienia" jest zupełnie nieistotny. Wszystkie trzy przypadki cechuje podobna niezdolność do powiązania własnego interesu politycznego z wykonywaniem działań wojskowych w taki sposób, by połączenie to wzmacniało pozycję państwa. Co więcej, omówione przypadki ujawniają niezdolność do realistycznej oceny własnych możliwości i dostosowanie do niej celów politycznych na przestrzeni ostatnich lat. W triadzie władze państwowe - polityka zagraniczna - polityka wojskowa najwyraźniej żaden element nie funkcjonował na tyle sprawnie, by racjonalizować pozostałe. Każdy z przedstawionych przykładów sam w sobie nie jest katastrofą - co najwyżej wydano środki nieproporcjonalne do potrzeb i spodziewanych zysków. Straty ludzkie do tej pory też nie są wysokie - gdy porównać je ze statystyką śmiertelnych wypadków samochodowych na polskich drogach można je nawet uznać za minimalne. Ale dla zewnętrznych obserwatorów wnioski mogą być mniej bagatelne. Ujawniona słabość polityczno-militarna jest już niemożliwa do ukrycia, niemożliwe też staje się używanie przez Polskę w przyszłości własnego zaangażowania wojskowego jako atutu czy elementu wzmacniającego prestiż. Łatwość, z jaką Polacy włączyli się w międzynarodowe działania bez wyraźnie zdefiniowanego własnego interesu (albo z jego błędną definicją), każe przypuszczać, że nasz kraj nie jest sterowną maszynerią, zdolną do obrony swego stanu posiadania (nawet jeśli ten stan posiadania nie dotyczy terytorium, lecz splotu interesów na mapie Europy). Przypomina to trochę strategię mimikry znaną ze świata zwierząt, gdy bezbronny udaje drapieżnika, przyjmując jego barwy, kształty lub sposób zachowania. Mimikra jest skuteczna tak długo, jak długo udaje się ukryć słabość pod maską agresywności. Gdy podstęp się nie udaje, ryzyko, że naprawdę zostanie się ofiarą czyichś działań, wzrasta. Czasy, które wydają się nadchodzić, mogą być okrutne dla słabszych i będą wymagać realizmu na miarę - aż boję się to wymówić głośno - samej egzystencji naszego kraju. A już z pewnością takiej jego suwerenności, do jakiej zdołaliśmy się przyzwyczaić.

To prowadzi nas do pytania: skoro państwo polskie jest tak nieporadne w polityce "ofensywnej", to czy w sytuacji, gdy przyjdzie organizować działania obronne, okaże się bardziej skuteczne?

Złudne uspokojenie

Kiedy generał Carl von Clausewitz pisał o Polsce, nie przypuszczał, że los zwiąże go z tym krajem w sposób, rzec można, ostateczny. Po wybuchu powstania listopadowego dowództwo armii powołało go na szefa sztabu wojsk stojących w gotowości przy zachodnich granicach Królestwa Polskiego, by nie dopuścić do rozlania się irredenty na pruskie prowincje. Miejscem jego stacjonowania był najpierw Poznań, a potem Wrocław, gdzie Clausewitz zachorował na cholerę i zmarł w październiku 1831 roku. Powstanie listopadowe, które przyczyniło się do jego z śmierci, otworzyło kolejny rozdział w walce Polaków o prawo obywatelstwa w "rzeczypospolitej narodów europejskich", którego nam Clausewitz tak kategorycznie odmawiał.

Pozostaje na koniec odpowiedzieć na pytanie, dlaczego właśnie on miałby być przewodnikiem po problemach bezpieczeństwa współczesnej Polski. Wielokrotnie podkreślamy historyczną koniunkturę, jaka stała się udziałem obecnych generacji Polaków po 1989 roku. Pokój, wzrost dobrobytu, udział w klubach międzynarodowych obok najbogatszych i najpotężniejszych państw świata, strumień środków wpływający do Polski - to przywileje, jakich ta ziemia nie zaznała od połowy XVII wieku. Gdy piszę te słowa, system polityki europejskiej jest jeszcze daleki od reguł, które obowiązywały w czasach, kiedy żył pruski generał - z charakterystyczną dla nich bezwzględnością silnych, równowagą opartą na strachu i nieliczeniem się z wolą słabszych narodów. Świat autora "O wojnie" i Europa początku XXI wieku różnią się od siebie diametralnie. Po co więc przywoływać poglądy z odległych i różnych pod tyloma względami czasów? Niech wytłumaczeniem będzie poniższy fragment z "Cywilizacji w czasie próby" Arnolda J. Toynbeego. Angielski polihistor jako dziecko przyglądał się barwnej paradzie oddziałów kolonialnych przybyłych w 1897 roku do Londynu, by uczcić diamentowy jubileusz królowej Wiktorii. Rekonstruując po latach odczucia wiwatującego wówczas tłumu, pisał: "Oni widzieli swoje słońce w zenicie i zakładali, że ma tam pozostać". Historia, jak uważali, dla nich się już skończyła. Mieli wszelkie powody, by pogratulować sobie z okazji stanu wiecznej błogości, jakiej udzieliło im takie zakończenie dziejów. "Jeśli spojrzeć na ową halucynację angielskich klas średnich z końca wieku z historycznie dogodniejszego punktu obserwacyjnego, jakim jest rok 1947, wydaje się ona czystym obłędem, niemniej była udziałem ówczesnych klas średnich także i innych narodowości".

Obywatele współczesnych republik, którzy uznaliby, że raz na zawsze wyczerpały się wszystkie czarne scenariusze historii, popadliby w stan klasyfikowany przez Toynbeego jako pomieszanie zmysłów. Warto więc patrzyć na siebie oczami kogoś, kto oceniał nas wyjątkowo surowo, by nie ulec złudnemu uspokojeniu i samozadowoleniu. Szczególnie powinno to dotyczyć narodu, który dwukrotnie tracił niepodległość i którego państwo stworzone na nowo po tylu latach wykazuje niepokojące oznaki słabości.

Bartłomiej Sienkiewicz

p

*Bartłomiej Sienkiewicz, analityk polityczny, publicysta, ekspert w dziedzinie problematyki Rosji i przestrzeni postsowieckiej. Wykłada na Uniwersytecie Warszawskim i w Akademii Obrony Narodowej. Współzałożyciel i były dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich, najważniejszego polskiego think tanku zajmującego się problematyką wschodnią.