ANNA MACKIEWICZ, MARCIN PIASECKI: Nadszedł nowy rok, ale podobno idzie też kryzys.
IRENA ERIS*: Wszyscy się zastanawiamy, kiedy kryzys do nas dojdzie, czy dojdzie, a jeśli tak, to w jakiej formie. Ja jednak nie demonizowałabym. Takie kasandryczenie źle wpływa na ludzi. Na razie nie czuję kryzysu, rynek kosmetyczny też nie. Ale nikt nie wie, co przyniesie przyszłość.

Reklama

Czego w tej sytuacji życzyć pani w 2009 r.?
Umacniania pozycji rynkowej mojej firmy i wzmocnienia marki.

Jak na czas schłodzenia, może nawet zamrożenia gospodarki pani życzenia brzmią dziwnie.
Schłodzenie gospodarki nie oznacza, że mam usiąść i płakać. Bardzo łatwo osiągać dobre wyniki, kiedy rynek rośnie. Sprawdzamy się jednak dopiero, gdy przychodzą trudne czasy. Nie chcę wcale przez to powiedzieć, że należy lekceważyć obecną sytuację, ale wierzę, że nawet w trudnych chwilach można osiągać sukces. Zarówno w kraju, jak i za granicą, np. na Ukrainie.

Chce pani podbijać Ukrainę? Przecież tam szaleje już kryzys.
Tak, mimo kryzysu. To świetny moment, by przygotować się na zwiększenie aktywności. Przecież tam kiedyś przyjdą dobre czasy.

Reklama

Nie przesadza pani z optymizmem?
Moja firma powstała w 1983 r., to były wyjątkowo trudne i przaśne czasy. Wtedy kryzys był permanentny, a mimo to coś osiągnęliśmy. Przeżyliśmy już niejeden kryzys: 1989 r., przełom 2000/2001...

Kiedy było najgorzej?
Początki były dramatyczne. Zleciliśmy formierzowi wykonanie opakowania dla naszego pierwszego kremu. Ale cały czas coś nie pasowało. W efekcie krem był gotowy, a my nie mieliśmy opakowań. I niczego nie mogliśmy sprzedać. Łańcuszek kłopotów. Ale warto być optymistą. Mąż, wychodząc od formierza, poznał rzemieślnika, który zwierzył mu się, że ktoś nie odebrał od niego zamówionych plastikowych opakowań. W sam raz nadających się do kremów. W dodatku już nie mieliśmy pieniędzy, a on zgodził się rozliczyć później. Szczęśliwi przez całą noc ręcznie pakowaliśmy kremy. Potem mąż maluchem rozwoził je po kraju. Szło mu nie najlepiej. Choć półki w państwowych sklepach świeciły pustkami, nikt nie chciał brać od nas kremu. Bo po co? Żeby mieć pracę? Z drugiej strony sklepy wolały kosmetyki z państwowych firm. Wyroby od prywaciarzy były podejrzane. Pamiętam, kiedyś mąż pojechał do warszawskiej drogerii, wtedy na Świerczewskiego. Sklep ajencyjny prowadziły dwie miłe panie. Powiedziały, że kremy wezmą, ale ich marża zjadała cały nasz zysk. Byliśmy nieznanym producentem z jednym kremem. One dyktowały warunki. Po dwóch latach byliśmy już rozpoznawalną firmą. Mąż pojechał do nich. Panie przyznały, że sytuacja się zmieniła i możemy negocjować marżę. W PRL współpracowaliśmy tylko ze sklepami ajencyjnymi. Ich właściciele jeździli po całym kraju w poszukiwaniu towaru. Przed naszą firmą z czasem zaczęły ustawiać się kolejki. Krem dosłownie prosto z taśm pakowaliśmy do aut. Żeby starczyło dla wszystkich, był wydzielany. Zarobione pieniądze od razu inwestowaliśmy w nowe produkty, receptury.

Ciągle podkreśla pani, że jest optymistką. To takie ważne?
Mąż jest wielkim optymistą, ja umiarkowaną. Wychodzę z założenia, że pesymista ma ciężkie życie... Nauczyłam się, że nie wolno się poddawać złym myślom. Pod koniec lat 80. zatrudniałam ok. 12 - 16 osób. Wiedziałam, że przekracza to już tolerancję władz. Czułam bezustanne zagrożenie, bałam się, że ktoś przyjdzie z jakiegoś urzędu i powie: koniec z tym. Takie były wtedy praktyki. Żyłam w stresie. Niepotrzebnie. Bo opatrzność czuwała i zdarzył się cud. Taki prezent od losu. Przełomu 1989 r. nikt się nie spodziewał. Z perspektywy wiem, że nie do końca byłam świadoma tego, jakie niesie to konsekwencje. Cieszyłam się, że pojawią się na rynku produkty zachodnich firm. Jak każdy, byłam złakniona tamtego zachodniego świata, blichtru, estetyki. Nie zdawałam sobie sprawy z wielkości zachodnich koncernów ani z tego, jak olbrzymim dysponują kapitałem, doświadczeniem, marketingiem.

Reklama

Ale zachodnie koncerny kosmetyczne nie odniosły u nas spektakularnego sukcesu. Specyfika polskiego rynku kosmetycznego i siła rodzimych firm to fenomen na skalę światową.
Rzeczywiście zachodnie koncerny nie doceniły nas. Szybko okazało się, że walka o klienta jest tu dużo trudniejsza niż w innych krajach. Oni długo nie rozumieli, co się dzieje. Problem polegał na tym, że nie wiedzieli o zaufaniu polskiego klienta do rodzimej produkcji. Takie firmy jak moja dużo lepiej rozumiały potrzeby, byliśmy bliżej ludzi. Nie reklamowaliśmy swoich produktów, ale działała reklama szeptana. Teraz się ją stosuje profesjonalnie, wtedy była naturalna. Kobiety kupowały nasze kosmetyki, bo jedna drugiej je zachwalała.

Jaki procent pani sukcesu to wiedza, a jaki intuicja?
Jestem farmaceutką, a mąż inżynierem drogownictwa. Biznes budowaliśmy intuicyjnie. Kiedyś w PRL zrobiliśmy torebki papierowe do pakowania naszych produktów. Z punktu widzenia logiki biznesu to był wówczas bezsens. Bo i tak nasze produkty nieźle się sprzedawały. My chcieliśmy jednak, by do tego ładnie wyglądały. Wtedy sklepy nie przejmowały się takimi detalami jak opakowanie. Nie byliśmy świadomi, że w ten sposób budujemy markę.

Czegoś pani żałuje?
Paradoksalnie tego, że firma jest duża. Nigdy nie przypuszczałam, że tak się rozrośnie. Chciałam tylko mieć gdzie pracować, wolność działania, możliwość wykorzystania swojej wiedzy. Przecież jestem doktorem farmacji.

Realizuje pani własne marzenia?
Centrum naukowo-badawcze to moje oczko w głowie, duma. Badamy tu m.in. substancje, które dotąd nie były używane w kosmetologii, a mogą mieć dobre właściwości dla skóry. Sprawdzamy ich działanie na hodowlach komórek. Osiem osób prowadzi badania w dwóch pracowniach in vivo i in vitro, by powstał produkt innowacyjny.

A jakie są efekty?
Jako pierwsi w Europie użyliśmy do produkcji kosmetyków witaminy K. Pierwsi na świecie zastosowaliśmy kwas foliowy. Inni poszli wyznaczoną przez nas drogą. Czasem bywa to nawet irytujące.

Ale perfumy nie powstały w pani laboratorium, stworzyli je Francuzi i nie podbiły rynku.
Perfumy to trudny towar. Rynek specyficzny. Trzeba mieć bardzo dużo pieniędzy, by wypromować własny zapach. Konkurencja jest olbrzymia, a przy tym wszystko, co ma nalepkę "made in France", jest z góry lepsze. Tak uważają klienci, mimo że to nieprawda.

Czyli perfum pani produkować nie będzie.
Nie mówię nie. Jednak jubileuszowa seria była limitowana.

Jak jest pani zestresowana, korzysta ze swoich hoteli spa?
Tak, chętnie tam jeżdżę,

Jeździ pani tam odpoczywać czy sprawdzać personel?
Jadę pracować, ale nie kontrolować. Szanuję pracę innych i mam zaufanie do swoich pracowników.

Ale ktoś w firmie musi być tym niedobrym?
U nas nie ma policjantów. Niczego siłą się nie wymusza, bo to daje odwrotny skutek. Ludzie w firmie wiedzą, dokąd zmierzamy, jakie mamy cele i jak chcemy je osiągnąć.

Myślała pani, by sprzedać firmę?
Dostaję propozycje, jak każda firma z wyrobioną marką, od zainteresowanych inwestorów, ale na razie nie sprzedam firmy.

Nie musiałaby pani już wtedy pracować.
Ale ja lubię. Oczywiście praca to nie wszystko. Jak większość ludzi mam rodzinę, zajmuję się domem. Odpowiada mi to. Dom prowadzę sama. Mam tylko panią do sprzątania. Dziś np. z samego rana robiłam zakupy, jak większość Polek. Część rzeczy kupuję gotowych, ale są takie, które muszę zrobić sama. Jesteśmy przyzwyczajeni do pewnych smaków, np. na święta tylko moje śledzie są dobre.

Musiała pani walczyć z mężem o swoje miejsce w życiu?
Nigdy. Stanowiliśmy zawsze team, wspieraliśmy się wzajemnie.

Takie zgranie pewnie się teraz przyda, gdy nadchodzi kryzys. Czy już państwo coś robicie, by nie zniszczył waszej firmy, jeśli przyjdzie?
Co możemy zrobić, to przyjąć do wiadomości, że takie zagrożenie jest, i działać ostrożnie. Obserwować rynek, by móc elastycznie dopasować się do sytuacji.

Ale co konkretnie?
Przede wszystkim pilnujemy płynności firmy, nie podejmujemy decyzji, których nie można byłoby bez wielkiego uszczerbku cofnąć. W takich czasach nie można zbytnio ryzykować - stawiać wszystkiego na jedną kartę. Rozwój nie może być za szybki, by firma nie straciła sterowności. Nie wolno dać się ponieść euforii. Emocje są dobre dla ludzi sztuki, nie biznesu. Teraz trzeba twardo chodzić po ziemi.

Z jakiej strony może nadejść zagrożenie?
Na pewno czekają nas problemy z kredytami, będą trudno dostępne. To już właściwie się dzieje. Banki nawet nie ukrywają, że stawiają szlaban.

Odczuła pani to już na własnej skórze?
Tak, mnie ten problem też dotyczy, choć jesteśmy dużą i stabilną firmą. Banki nie rzucają słów na wiatr, nie ma co się łudzić.

Zakładając, że spowolnienie będzie, czy ograniczy pani produkcję?
Nie, na razie nie biorę tego scenariusza pod uwagę, choć oczywiście dziś i tego wykluczyć się nie da.

A będzie pani zwalniać?
Nie. Dla mnie w firmie najważniejsi są ludzie. Większość pracuje z nami od początku. To są osoby wypróbowane, dzięki nim firma istnieje. Zwolnienia - to byłoby ostatnie z możliwych cięć kosztów. Przygotowaliśmy plan B na wypadek, gdyby okazało się, że kryzys jednak nadchodzi.

Czyli dwa budżety na 2009 r.?
Nie, mamy jeden budżet. Drugi to tylko plan awaryjny, na wszelki wypadek. Chodzi o to, że kiedy przychodzi kryzys, trudno podjąć jakąkolwiek decyzję. Wszyscy czują się sparaliżowani. Dlatego lepiej zrobić plan wcześniej. Bywa też, że w obliczu zagrożenia popełniamy błędy w myśl zasady: co nagle, to po diable.

A przygotowuje pani specjalną ofertę kosmetyków na kryzys?
Nie, cen też nie zamierzam obniżać. My cenami nie konkurujemy. Mamy marki masowe, ale też kosmetyki drogie. To, że kosmetyk nie jest najtańszy, nie jest moim widzimisię, to prosty rachunek kosztów.

*Irena Eris, współwłaścicielka firmy Laboratorium Kosmetyczne Dr Irena Eris