Trudno już komentować kolejne próby i inicjatywy zjednoczeniowe na lewicy. Trudno zdobyć się na oryginalną diagnozę w sytuacji, gdy retoryka kolejnych apeli o zjednoczenie lewicy jest ciągle ta sama, i jeśli skuteczność apeli jest cały czas identyczna. Czyli żadna. Tak jest i tym razem, gdy szefostwo SLD zachęca do stworzenia wspólnej lewicowej listy w wyborach do Parlamentu Europejskiego.

Reklama

Zewnętrzni obserwatorzy mają wrażenie, że są świadkami jakiegoś plemiennego rytuału, którego znaczenie zostało już zapomniane nawet przez jego wykonawców. Wprawdzie politycy lewicy pamiętają jak bardzo potrzebna jest im wspólna lista do PE, ale sami nie mają już wiary, że uda im się ją stworzyć. Powtarzają więc ów rytuał apeli i kontr-apeli, chociaż czynią to już coraz bardziej bezwiednie.

Dla słabnącej lewicy wspólna lista bezsprzecznie jest deską ratunku. Spór jednak toczy się, kto będzie kapitanem zjednoczonych rozbitków. Chętnych jest wielu, lecz żaden z nich nie ma dostatecznego autorytetu, by zdominować pozostałych. Każdy apel spotyka się ze wzruszeniem ramion i pretensjami ze strony adresatów. Po apelu Grzegorza Napieralskiego pierwszy Marek Borowski mówił, że to wezwanie bez sensu. Jeśli zaapeluje Borowski to wtedy Napieralski odpowie, że to niepoważne hasło.

Lider SLD Grzegorz Napieralski ma największe szanse (co nie znaczy, że duże) na przejęcie centralnego ośrodka zjednoczeniowego na lewicy. Szansą jest to, że kieruje największą i najbogatszą strukturą. Zabrakło mu jednak autorytetu, nie wzbudził nawet respektu. Po zwycięstwie Wojciecha Olejniczaka, który dwukrotnie obronił swoją posadę szefa klubu parlamentarnego, okazało się, że Napieralski nie jest wcale twardym zawodnikiem. Dziś widać, że przegrał z oporem materii – on chciał rewolucji, Olejniczak jest gwarantem trwania. To tak jak napisał Piotr Zaremba w ostatniej „Europie” (dodatku do „Dziennika”) o SLD jeszcze z lat 90. – że była to partia wstydliwego konserwatyzmu. W sensie zachowawczości. Dzisiejszy, zminiaturyzowany Sojusz jest w większości taki sam. Partia boi się gwałtownych wstrząsów, woli czekać na pomyślniejszą koniunkturę. Napieralski chciał się bić i szarpać, Olejniczak obiecuje ciche układanie się. Prawdę powiedziawszy rozwój wydarzeń nie wskazał jeszcze czyja strategia jest lepsza.

Reklama

Niezależnie od tej nierozstrzygniętej kwestii żaden z młodych liderów Sojuszu nie ma dość autorytetu, by wysłuchano akurat jego apele o jedność na lewicy (na Olejniczaku dodatkowo ciąży pamięć o tym, że to on rozwiązał LiD). Okrutną koniecznością zdaje się być to, że dla zdobycia takiegoż posłuchu, któryś z nich musi pokazać swą brutalność. Eliminując konkurenta i tych wszystkich, którzy stają mu na drodze. Zdaje się, że lewicę czeka jeszcze wiele bolesnych przeżyć.