Bruksela triumfuje. Po dwóch tygodniach bezprecedensowego kryzysu energetycznego wszystko wskazuje na to, że już wkrótce rosyjski gaz wróci do europejskich sieci przesyłowych. Unia ma w tym sukcesie widomy udział. Gdyby nie zaangażowanie stojącego na czele UE premiera Czech Mirka Topolanka, Kijów i Moskwa prawdopobonie jeszcze długo by się nie dogadały.Gdyby nie zaangażowanie stojącego na czele UE premiera Czech Mirka Topolanka, Kijów i Moskwa prawdopobonie jeszcze długo by się nie dogadały. Przed czerwcowymi wyborami do Parlamentu Europejskiego łatwo będzie teraz przekonać głosujących, że Unia raz jeszcze udowodniła swoją przydatność.

Reklama

Prawdziwym zwycięzcą tego konfliktu jest jednak Kreml. Po uderzeniu latem tego roku na Gruzję, Rosja kolejny raz pokazała, że jest w stanie podporządkować sobie byłe republiki radzieckie. I to z unijnym błogosławieństwem.

W ciągu zaledwie kilku dni Władimir Putin zmusił Kijów do poddania kontroli inspektorów Gazpromu sieci przesyłowych. Teraz to od ich oceny będzie zależało czy Ukrainę można uznać za wiarygodnego partnerem, czy też należy widzieć w tym kraju złodzieja cudzego mienia. To pierwszy krok na drodze do przejęcie przez Moskwę samych gazociągów tak, jak to już zrobiła na Białorusi. Dzięki temu Rosja będzie mogła po preferencyjnych stawkach dostarczać gaz tym ukraińskim odbiorcom, którzy realizują jej polityczne cele a karać tych, którzy popierają prozachodnie ambicje prezydenta Wiktora Juszczenki.

Nie koniec na tym. Kijów miał nadzieję, że w zwarciu z Kremlem Unia solidarnie wystąpi w jego obronie i wymusi na Kremlu wznowienie dostaw dla Ukrainy po przyzwoitej cenie. Tak przecież się stało w trakcie ostatniego wielkiego kryzysu gazowego trzy lata temu. Ale ukraińscy wysłannicy tym razem odjechali z Brukseli z kwitkiem. Unia miała tylko jeden cel: zapewnić sobie na nowo dostawy rosyjskiego gazu dla europejskich odbiorców. W obronie Kijowa nie wystąpił skutecznie nawet żaden z tradycyjnych ukraińskich sojuszników w UE jak Szwecja, Polska czy Litwa. Teraz, kiedy gaz do Europy zaczyna płynąć, Ukraińcy nie mają już żadnych poważnych kart przetargowych w rokowaniach z Rosjanami. I zapewne będą musieli albo pójść na poważne ustępstwa polityczne wobec Kremla aby odzyskać dostawy surowca po rozsądnej cenie, albo skazać swoją gospodarkę na całkowite załamanie.

Reklama

Na kompromis z Moskwą już szykuje się premier Julia Tymoszenko. Coraz więcej sygnałów zdaje się potwierdzać podejrzenia niektórych zachodnich ekspertów, że dla wygrania prezydentury w 2010 roku piękna Julia jest gotowa odłożyć na półkę starania o przystąpienie Ukrainy do NATO i spełnić najważniejsze żądania Rosji.

Przekreślone wydają się też perspektywy integracji europejskiej dla naszego wschodniego sąsiada. Przez ostatnie kilkanaście lat, mimo wielu apeli Kijowa, Bruksela zawsze unikała zobowiązujących odpowiedzi na ten temat. Dziś po raz pierwszy, choć nie słowami tylko czynami, Unia jasno określiła swoje stanowisko. I jest ono negatywne. Zapewne na wiele dziesięcioleci określona została linia, która na nowo podzieli Europę na Wschód i Zachód. Będzie ona biegła na Bugu.

Osłabiona kryzysem gospodarczym Bruksela nie chce angażować się w dalsze poszerzenie na Wschód. I to tym bardziej, że już w obecnym, bardzo licznym i różnorodnym gronie Unia jest organizacją coraz mniej sterowną.

Ale wina leży też po stronie Ukraińców. Tak, jak w chwili ogłoszenie niepodległości blisko 20 lat temu, Ukraina pozostała krajem niezmiernie ubogim, trawionym przez korupcję i kłótnie polityków. Brukseli po prostu nie stać na doprowadzenie go do norm Zachodu.