Czwartek, 22 stycznia. Kazimierz Marcinkiewicz odbiera w Londynie telefon od dziennikarza "Super Expressu". - Zamierzam zmienić swoje życie - wyznaje w trakcie rozmowy były premier. W tym momencie daje przyzwolenie, według ekspertów również na gruncie prawnym, tabloidowi na zajęcie się jego romansem. Fatalny błąd człowieka szantażowanego przez tabloidy? Z rekonstrukcji zdarzeń wyłania się niestety inny obraz Marcinkiewicza: człowieka, który dramat rodzinny świadomie postanowił rozegrać na własną rękę w grze o karierę.

Reklama

- Oszalał, zupełnie odleciał - komentowali po obejrzeniu ostatnich numerów "Super Expressu" niemal wszyscy, z którymi rozmawialiśmy. Niechętni mu - z satysfakcją. Przyjaciele - z niedowierzaniem. - Zagrał się - kwitują ci, którzy próbują podejść do tego na chłodno. Wnioski z rozmów z ludźmi, którzy byli blisko zdarzeń, tych z ostatniego tygodnia, jak i tych, które je poprzedzały, są dla Marcinkiewicza brutalne: to on sam podstawił tabloidowi jak na talerzu mięso, którym ten mógł się długo żywić. Został mniej lub bardziej świadomie ich kluczowym informatorem. Stworzył precedens. Dotąd żadne poważne media nie podejmowały się oceny polityków, biorąc za kryterium ich intymne życie. Panowała raczej powszechna zgoda, że nawiązywanie do prywatnych problemów aktorów życia publicznego nie uchodzi. Pogwałcenie tych zasad spotykało się z niechęcią.

>>>przeczytaj, jak sytuację komentowała MONIKA OLEJNIK: I kto jest dziś cieniasem?

GRA W PREMIERA

Decydując się na wyznania dla "Super Expressu", były premier chciał zdetonować bombę tak, by przez zmianę w życiu prywatnym nie legły w gruzach planowane zmiany w życiu zawodowym, o których marzył i o które konsekwentnie od dwóch lat zabiegał. W grze z PO o swoją pozycję trzymał w ręku atut, wydawało się - nie do wytrącenia: status wciąż najpopularniejszego i najbardziej lubianego polityka w kraju. Jego popularność mogła pomóc w odpowiednim momencie rządowi Donalda Tuska, którego w przeddzień ostatnich wyborów Marcinkiewicz oficjalnie poparł. Świadomy tego Tusk przed wakacjami rozważał scenariusz, w którym startując w wyścigu prezydenckim, przekazuje Marcinkiewiczowi fotel premiera. Od tego planu Tusk odszedł. Ale gra trwała dalej.

Reklama

Dwa tygodnie przed tym, jak cała Polska mogła oglądać przysłane gazecie przez samego Marcinkiewicza zdjęcie jego nowej miłości, wyklarował się inny scenariusz ruchów byłego premiera na politycznej szachownicy. Wtedy właśnie została zawarta umowa między byłym premierem a liderami PO, której istnienie ujawnił Grzegorz Schetyna. Już po swoich wyznaniach miłosnych w tabloidach Marcinkiewicz podnosił napięcie w TVN 24, chwaląc się, że jej pierwszą część ogłosi w lutym. Tym razem jednak napięcia długo nie utrzymał. To, co tak tajemniczo zapowiadał, ujawnił dzień później premier Donald Tusk. Marcinkiewicz, długo namawiany przez PO, ostatecznie odmówił startu z pierwszego miejsca w Warszawie do europarlamentu. - Nie zamierzam iść na polityczną zsyłkę - wzbraniał się na naradach za zamkniętymi drzwiami. Co dalej zatem? Tego dotyczy druga, mniej skonkretyzowana i nieujawniona do tej pory część umowy. A brzmi ona tak: jeśli Tusk zdecyduje się na generalną rekonstrukcję rządu dopiero jesienią, w momencie rozpoczęcia kampanii prezydenckiej, do nowego gabinetu wejdzie Marcinkiewicz. On sam miał sugerować, że interesuje go MSZ, a najbardziej MSWiA, licząc, że zwolni je Schetyna, zostając premierem. - My jednak na razie nie ustaliliśmy konkretnego miejsca dla Marcinkiewicza w tym projekcie - mówi ważny polityk PO. Plan w ogólnym zarysie jednak jest.

Podczas spotkania, na którym powstał, Marcinkiewicz ani słowem nie wspomniał Tuskowi i Schetynie, że wcześniej ma do załatwienia jeszcze jeden problem. A o tym, że bomba wisi w powietrzu, w tym momencie świetnie zdawał sobie sprawę.

Reklama

Już w grudniu zapukał do niego "Fakt" ze zdjęciem z - jak się potem okazało - nową wybranką. - To moja dobra przyjaciółka - skomentował jednak wtedy Marcinkiewicz. Dziennikarze "Faktu" mieli co prawda nieoficjalne sygnały, że to ktoś więcej. Plotki o tym, że były premier po wyjeździe do Londynu, z dala od rodzinnego domu, zachłysnął się życiem wolnego strzelca, docierały do Warszawy już rok temu. Przed świętami Bożego Narodzenia redakcja "Faktu" postanowiła jednak nie odpalać tematu. Do "Super Expressu" sygnały z Londynu i rodzinnego Gorzowa Wielkopolskiego, gdzie były premier miał się coraz rzadziej pojawiać, dotarły kilka tygodni temu. Gazeta poszła ich tropem, wysyłając za politykiem paparazzich. I tak przyszedł wtorek, 20 stycznia.

Marcinkiewicz w jednej z galerii handlowych w centrum Warszawy dumnie wybiera pierścionek. Scenę uwiecznia fotoreporter. Czy to spotkanie przypadkowe? Obie strony zapewniają, że tak. Pewne jest, że były premier wie, że jest fotografowany. Zaczyna pozować, przechylając filuternie okulary. Słysząc głos dziennikarza "SE", nie może być zaskoczony. Gazeta pyta, co robi w sklepie jubilerskim.

Marcinkiewicz postanawia na własny rachunek zdetonować bombę. Przyznaje, że kupował pierścionek zaręczynowy, bo zamierza zmienić swoje życie, że się rozwodzi i ponownie ożeni. Tuż po tej rozmowie bombardowani telefonami z "SE" są przyjaciele byłego premiera w Warszawie. To, co słyszą, wprawia ich w osłupienie. Nawet oni nie mieli pojęcia o tak daleko idących planach Marcinkiewicza. Wiedzą jedno: ruch z tabloidem pogrąży premiera. Wczesnym popołudniem w grę wchodzi jeszcze awaryjny wariant ratowania sytuacji: Marcinkiewicz może wysłać do gazety pismo, wycofując wszystko, co powiedział. To mogłoby posłużyć za dowód w sądzie, że został zaatakowany jako prywatna osoba. Były premier postanawia jednak po ten wariant nie sięgać. Jak twierdzi później, za sprawą naczelnego "SE", który miał go osobiście zapewniać, że gazeta opisze całą historię w pozytywnym dla polityka świetle. - Ja się nie układam z politykami. Ja ich pilnuję - odpowiada redaktor naczelny "SE" Sławomir Jastrzębowski pytany, czy takie zapewnienia składał.

"Marcinkiewicz się rozwodzi!" - grzmi w piątek na czołówce "SE". Wśród polityków i dziennikarzy pojawia się niesmak. Na razie to zniesmaczenie tabloidem, który wkracza w prywatność byłego premiera. Kolejne dni sprawiają jednak, że klimat się zmienia. Sympatyzujący dotąd z byłym premierem z zażenowaniem patrzą, jak on sam opowiada w wywiadach o swojej love story. - To niewiarygodne, przecież on się cieszy jak cielak! - komentuje jeden z ważnych polityków PO zdjęcie premiera z nową wybranką. Fotografię, którą Marcinkiewicz przysłał tabloidowi, dając mu ostatni brakujący element do tej telenoweli.

Co ciekawsze, zdjęcie ukazuje się dzień po tym, jak były premier na antenie TVN 24 denerwuje się już na tę samą gazetę, że w kolejnym odcinku przedstawiła jego oburzoną i zrozpaczoną matkę. Przyciskany o to, że sam opowiedział tę historię gazecie, Marcinkiewicz mało przekonująco tłumaczy, że nie miał innego wyjścia, skoro tabloidy się nim interesują. Wszystkich uderza uśmiech beztroskiego, zakochanego człowieka. "SE" tymczasem pokazuje załamaną żonę. Obok siedzi 14-letni syn, który o problemach w małżeństwie rodziców dowiaduje się z gazet. A po Warszawie rozchodzi się wieść, że tabloid chce uderzyć jeszcze mocniej pod hasłem: zostawia żonę ciężko doświadczoną poważną chorobą.

CELEBRYTA - EKSPOLITYK

A na starcie bulwarówka miała niewiele: plotki i zdjęcie od jubilera. Redaktor naczelny gazety przekonuje, że nawet gdyby Marcinkiewicz nie podjął z nimi rozmowy, tekst o nim ukazałby się. - Jeżeli katolicki polityk rzuca żonę, to nie jest jego prywatna sprawa. Jesteśmy od tego, by informować o tym wyborców, niezależnie od tego, jakie życzenia wyraża polityk - mówi Jastrzębowski. Czy rzeczywiście tak by się stało? Nawet jeśli, to nie ma większego znaczenia. Tekst bez pomocy Marcinkiewicza byłby tylko plotkarską opowieścią. Bez szans na kolejne odcinki. Nie jemu pierwszemu spośród polityków tak się życie potoczyło. Tego typu historie, niektóre rozgrywające się nawet jeszcze w tych dniach, można mnożyć. Część z nich nie wychodzi w ogóle na światło dzienne. Inne na swój warsztat pracy biorą tabloidy. Tak jak obecnego wicepremiera Waldemara Pawlaka, którego zdjęcia z dziewczyną, dla której porzucił żonę z dziećmi, ukazały się w kolorowej prasie. Pawlak burzę przetrzymał, konsekwentnie nie wchodząc w żadną współpracę z bulwarówkami. Marcinkiewicz nie jest też pierwszym premierem, o którego romansie plotkowano i przebąkiwano w gazetach. Nie pierwszym prawicowym, z konserwatywnym rodowodem. O gorących relacjach z minister Teresą Kamińską żonatego Jerzego Buzka było głośno, jeszcze kiedy sprawował urząd. Zresztą, o ironio, do podsycania medialnego zainteresowania rękę przyłożył... Marcinkiewicz, pierwszy szef doradców Buzka. Kiedy premier postanowił wymienić go na Kamińską, rozżalony Marcinkiewicz zapytany przez dziennikarzy, czy to właśnie przez nią Buzek rozstaje się z nim, odparł dwuznacznie: - Jest ona atrakcyjną kobietą.

Rzekomy romans pozostał jednak w sferze plotek i domysłów. Kiedy Buzek przestał być premierem, "Super Express" zadzwonił do niego z domysłami, czy teraz rozpoczyna z Kamińską nowe życie. Buzek rozmowę natychmiast uciął. Zachował twarz poważnego, szanowanego polityka. I do dziś nawet najwięksi plotkarze z europarlamentu, gdzie zasiada, głowią się, czy rozwód wziął, czy nie. To jego prywatna sprawa. Realnie. Bo Buzek w przerwie politycznej kariery po prostu zszedł ze świecznika, zajmując się pracą na uczelni.

Inaczej niż Marcinkiewicz, który postanowił jako pierwszy ekspolityk zostać celebrytą. Co i rusz prowokował, by było o nim głośno. Po czym wychodził i ze zdziwioną miną pytał, dlaczego dziennikarze się nim interesują, skoro jest już prywatną osobą. Tak ustawił swoje relacje z poważną prasą. W taką grę wszedł z bulwarówkami. - Nie był świadomy, jak niebezpieczna to gra - tłumaczą go dziś przyjaciele. - I am 47. Can I dance? Yes, I can, I need, I love! - wykrzykiwał rozanielony na swoim blogu, kiedy został dyrektorem w EBOiR w Londynie. No to tabloidy sprawdziły, jak bawi się były premier, co i kogo kocha.

>>>przeczytaj: Marcinkiewicz z ukochaną słuchają Dody

>>>zagłosuj: Czy Marcinkiewicz powinien zatańczyć z gwiazdami?

- Współpraca z bulwarówkami tak mu się spodobała, kiedy był premierem, że postanowił pójść tą drogą dalej. Specjaliści od PR przekonywali go, by wchodząc do EBOiR, nie pokazywał się na jakiś czas w mediach. Tak by budować sobie pozycję specjalisty od gospodarki, poważnego partnera dla środowiska biznesowego i politycznego - opowiada jeden ze znajomych Marcinkiewicza. Ale były premier był przekonany, że powrót do polityki będzie możliwy tylko wtedy, gdy zwykli Polacy nie zapomną o nim. - Bawił się z więc z tabloidami. Wydaje się, że idąc ze swoim rozwodem do "Super Expressu", liczył nie tylko na to, że rozładuje bombę. Kalkulował, że na tym jeszcze wygra. Bo ludzie zobaczą w nim znów normalnego człowieka, który ma swoje słabości, że jego love story podbije ich serca - mówi osoba dobrze znająca ekspremiera.

Dlaczego miałby nie wygrać? Przecież do tej pory wszystko się udawało. Nie tylko proste rzeczy, jak wtedy, gdy wpuścił dziennikarzy do swojego rodzinnego domu w Gorzowie i dostał w nagrodę w jednym z tabloidów relację laurkę pod tytułem: "Zadbaj o żonę jak premier". Potem pokazywał się w restauracjach z młodymi, ładnymi dziewczynami. Mógł sam zainteresować bulwarówki faktem, że jego asystentką zostaje 23-letnia, niebieskooka zgrabna blondynka, której znalezieniem - jak się dumnie chwalił - osobiście się zajął.

Bo kiedy te pytały, dlaczego zapragnął mieć u boku właśnie kobietę, natychmiast z pomocą przyszła żona. - Mąż zawsze lubił pracę z kobietami. Bardzo się z tego cieszę, bo wiem, jak pozytywnie na dobrą pracę wpływają kulturalne i opanowane kobiety - wyjaśniała pani Maria "Faktowi". By taka odpowiedź padła, czuwali wtedy zawsze współpracownicy premiera dbający o jego wizerunek. A Marcinkiewicz posuwał się coraz dalej. Zaczął już nie tyle godzić się na nowe pomysły "współpracy", co sam je kreować. Pod koniec premierowania zrobiło się groźnie. Pewnego wieczoru w Sopocie Marcinkiewicz postanowił wyskoczyć do dyskoteki. Szaleństwa na parkiecie sfotografował jeden z gości. A zdjęciami podzielił się z tabloidem. Sprawę w swoje ręce wzięli fachowcy i przygoda zakończyła się szczęśliwie.

TA RYBA JEST MARTWA?

Rozochocony sukcesami po odejściu z polityki Marcinkiewicz zajął się własną promocją sam. Taktyki nie zmieniając. - Sądził, że poznał wszystkie techniki, które pozwalają działać, a nawet grać z tabloidami. Nie docenił, że w rzeczywistości to o wiele bardziej skomplikowana materia - mówi specjalista od marketingu politycznego Eryk Mistewicz. Czy w ubiegłym tygodniu zagrał się ostatecznie? Większość naszych rozmówców jeszcze w czwartek była przekonana, że tak. Że w pozytywnym scenariuszu przynajmniej przez kilka najbliższych lat nie będzie się politycznie liczył. Pewne jest, że teraz przewagę nad nim mają liderzy PO. Ale paradoksalnie scenariusz, w którym Marcinkiewicz zostaje pogrążony, może być im nie na rękę.

- Oni już od dłuższego czasu uznawali go za niepoważnego. Ale ze swoją popularnością pozostawał zawsze atutem do wyciągnięcia, kiedy przyjdzie potrzeba. Skompromitowanie się Marcinkiewicza oznaczałoby, że takiego atutu nie mają - tłumaczy polityk PO. Liderzy Platformy czekają więc pewnie na sondaże.

A Marcinkiewicz walczy dalej. Zapowiada pozew przeciw jednemu tabloidowi. I tego samego dnia wchodzi w grę z drugim: "Faktem". Przekierowuje zainteresowanie gazety na wybrankę, która zdradza, że lubi, gdy Kazimierz mówi do niej "Isabel". - Oboje są szczęśliwi, że znaleźli drugą połówkę - opisuje "Fakt" całą historię jako cukierkowatą love story. Dokładnie tak, jak zapewne wyobrażał sobie to Marcinkiewicz. - I ludzie tak to zapamiętają. Ślub będzie w "Vivie" i po sprawie - ocenia jeden ze specjalistów od politycznego marketingu. Czy Marcinkiewicz znów wygra na tabloidach? Niewykluczone. Pytanie: czy tym razem nie przepłacił? Jeden z polityków PO mówił nam pod koniec tygodnia: - Fish is dead, ta ryba jest martwa.

>>>Kto jeszcze pójdzie w ślady Marcinkiewicza?

WEŹ UDZIAŁ W SONDZIE: Czy ryba rzeczywiście jest martwa? Jaka będzie przyszłość Marcinkiewicza?