W sprawie Andrzeja Czumy jest drugie dno. Działają niejawne - co nie znaczy, że kryminogenne, po prostu zakryte przed opinią publiczną - mechanizmy polskiej polityki. Widzą to chyba wszyscy, bo wszystko, co dotychczas usłyszeliśmy nowego o nowym ministrze sprawiedliwości, w niczym nie uzasadnia lawiny, jaka na niego spadła. I kamieni, które wciąż lecą. Tak naprawdę są to bowiem kamyczki, często zresztą okazujące się śnieżkami.

Reklama

Prześledźmy po kolei. Długi? Były. Ale kto ich nie miał? Ważne, czy są nadal? Nie wiemy, a to przecież była istota zarzutu. Zresztą, cała sprawa okazuje się raczej historią o ciężkim i nie zawsze zrozumiałym światku emigracyjnym niż realną sensacją o Czumie - złodzieju, jak to próbowano przedstawić. Nepotyzm? Rozśmieszyły mnie zarzuty o tego typu praktyki przy okazji nominacji dla Bogusława Mazura (ponoć związanego rodzinnie z Czumą) na rzecznika ministra sprawiedliwości. Bo wcześniej - o czym środowisko dziennikarskie doskonale wie - Czuma proponował to stanowisko co najmniej kilku dziennikarzom. Wszyscy odmówili. Cóż to więc za smakowity owoc, żeby budować zarzut nepotyzmu? Oba zarzuty po sprawdzeniu okazały się puste. Sięga się więc po kolejne. Oto minister miał teraz zdradzić tajemnicę państwową. W jaki sposób? Rzucając nie najmądrzejszą, ale przecież powszechnie znaną i podzielaną przez większość komentatorów opinię, że w rządzie pakistańskim są silne wpływy talibańskie. Od kiedy jest takie przekonanie obarczone klauzulą tajności? Nie słyszałem, by coś takiego znajdowało się w polskim prawie.

I tak dalej, i tym podobnie. Dlatego bliski jestem opinii Stefana Niesiołowskiego, z którym się wielokrotnie nie zgadzałem i z którym wchodziłem w mocne starcia publicystyczne, że mamy do czynienia z czymś w rodzaju nagonki na ministra. Bo żeby uczciwie mówić o sprawie Czumy, trzeba rozdzielić dwie warstwy. Jedna to kwestia jego przygotowania bądź nie do pełnienia funkcji, na jaką został powołany i popełnienia kilku ewidentnych gaf. Było ich już zdecydowanie jak na kilkanaście dni urzędowania zbyt dużo. I może premier Donald Tusk powinien go za to nawet odwołać. To jest po prostu decyzja polityczna, taka sama jak kwestia, czy trzymać innych źle ocenianych szefów resortów - jak Ewę Kopacz czy Cezarego Grabarczyka.

Ale to coś zupełnie innego niż ten ostrzał, pod jaki dostał się Czuma. Gdy bowiem patrzę, jak w ciągu kilku dni, bez mocnych dowodów, za pomocą krótkiego tekściku próbuje się zrobić z Czumy przestępcę i zbrodniarza, krew się we mnie burzy. Tak nie wolno! Protestowałem, gdy rozprawiano się w taki sposób z politykami SLD, potem PiS, a teraz próbuje się zrobić z Czumą. Te same środowiska, które głoszą pochwałę zasady niezaglądania politykom zbyt głęboko w przeszłość i w kieszeń, te same, które wyśmiewały podobne w charakterze rewelacje z życia prywatnego ministra Mirosława Drzewieckiego, teraz próbują zabić nielubianego ministra za pomocą nieudowodnionych zarzutów. A gdy Czuma jedne obala, natychmiast wyciągają inne. Poważni dziennikarze przyciskają Pawła Piskorskiego (osobliwy swoją drogą recenzent stanu majątkowego innych polityków) stwierdzeniem, że są "jakieś opowieści o unikaniu wierzycieli". No właśnie - jakieś opowieści. To nie są słowa kojarzone z dobrym dziennikarstwem. To wszystko nie jest normalne, to nie jest fair. To jak na razie jest tylko nagonka. I może Czuma naprawdę ma coś na sumieniu. Ale to na pewno nie jest nic z tego, co o nim do tej pory usłyszeliśmy. Może naprawdę jest nieudolny. Ale to też jest zupełnie inna historia.

Reklama