>>>Przeczytaj pierwszą część eseju o Baracku Obamie

3.

We wszelkich kwestionariuszach zaznaczam kwadracik "czarna", nie "dwurasowa", nazywam się czarną pisarką i wywijam oczami, kiedy ktoś sugeruje, że Obama nie jest pierwszym czarnym, tylko pierwszym dwurasowym prezydentem. Ale z drugiej strony wiem, że to uproszczenie. Wiem, że Obama ma podwójną świadomość, jest czarny, a jednocześnie biały, podobnie jak ja, chyba że uznamy, iż jedna strona dziedzictwa i kulturowego danej osoby anuluje albo przebija drugą.

Idea jednolitego czarnego głosu ma wciąż potężną siłę oddziaływania. Przez minione 40 lat wniknęła w czarną społeczność na wszystkich poziomach. Taka intencja kryła się za hasłem "Keep it real", niech nasza Czarność będzie czymś prawdziwym. Postanowiliśmy ujednolicić pojęcie Czarności, by je wzmocnić, a tymczasem spętaliśmy je i ograniczyliśmy. Dla mnie polecenie "Keep it real" jest rodzajem celi więziennej, pół metra na półtora. Za wąska. Nie potrafię tam wygodnie żyć. "Keep it real" zastąpiło błogosławiony i niepodważalny fakt genetyczny ogólnikowym nakazem. Czarność stała się cechą, której konkretna czarna osoba w każdej chwili mogła zostać pozbawiona. Utratę mogło spowodować prawie wszystko: studiowanie na pewnych uniwersytetach, imponująca gama zawodów, zamiłowanie do opery, biała dziewczyna, hobby golfowe. No i oczywiście każda zmiana głosu. Istniała popularna szkoła myślenia, zgodnie z którą głos stanowił sedno sprawy. Jeśli twój głos przestanie być prawdziwy, to już nigdy nie zobaczysz swojej Czarności.

Reklama

Jakie to wszystko wydaje się teraz absurdalne. Nie dlatego, że żyjemy w świecie postrasowym - bo nie żyjemy - lecz dlatego, że rzeczywistość rasowa zróżnicowała się. Czarna rzeczywistość zróżnicowała się. Są czarni, którzy mówią tak jak ja i jak raper Lil’ Wayne, są czarni konserwatyści i liberałowie, sportowcy i prawnicy, informatycy i tancerze baletowi, kierowcy ciężarówek i prezydenci. Wszyscy jesteśmy czarni, wszyscy jesteśmy zachwyceni tym faktem i wszyscy śpiewamy z własnego śpiewnika. Wszyscy jesteśmy czarni, ale może docieramy do takiego etapu historii, gdzie nie można już będzie mówić do nas z góry ani z dołu. "On mówi do białych z góry" - jak dziwnie to brzmi! Żeby powiedzieć coś takiego, trzeba by potraktować białych zbiorczo, jako jednomyślny twór mówiący jednym głosem - nie mamy praktyki w podobnych eksperymentach myślowych. Ale warto spróbować. Dopiero kiedy puścisz płytę od tyłu, usłyszysz zaszyfrowaną wiadomość.

4.

Z niejasnych dla mnie przyczyn cechy, które cenimy u artystów, potępiamy u polityków. U artystów szukamy wielobarwnego głosu, uniwersalnej wrażliwości. Mistrzem w tej kategorii jest oczywiście Szekspir: jeszcze bardziej niż za kalambury cenimy go za bezstronność. Nasz Szekspir zawsze widzi obie strony sprawy, jest czarny i biały, jest mężczyzną i kobietą - jest everymanem. Luki w jego biografii są dobrodziejstwem. Gdyby pojawiły się jakieś nowe informacje na temat jego afiliacji religijnych czy politycznych, i tak byśmy ich do siebie nie dopuścili. Na przykład był katolikiem czy nie? Dla pokoleń czytelników jawił się jako reprezentujący obie religie, a raczej wyrastający ponad nie. Urodził się pośród zażartej katolicko-protestanckiej wojny kulturowej - czy krwawa absurdalność tych lat nie musiała wzbudzić w nim poczucia, że kulturowa przynależność jest czymś przypadkowym?

Reklama

Była to wojna idei, która dla Willa - podobnie jak dla Baracka - zaczęła się w marzeniach jego ojca. Wiemy bowiem, że John Shakespeare, radny miejski w czasach protestanckich, nadzorował zamalowywanie średniowiecznych fresków i zniszczenie tęczy w pięknej Kaplicy Cechowej w Stratford, ale wiemy też, że w poszyciu dachu swego domu John ukrył tajny katolicki "testament duchowy", podpisaną deklarację wierności starej wierze. Dziwne doświadczenie: obserwować własnego ojca tak podzielonego - publicznie wyznającego jedno, prywatnie praktykującego drugie. John Shakespeare maskował się: tak postępujesz, kiedy jesteś przyparty do muru, kiedy nie możesz być jednocześnie katolikiem i lojalnym Anglikiem. Kiedy nie możesz być jednocześnie czarny i biały. Kiedy kraj jest dogmatycznie podzielony, ci, którzy nie chcą stracić głowy - dosłownie i w przenośni - sami również muszą podzielić się na pół.

Wciąż to wiemy, po upływie czterystu lat. Nikt nie może liczyć na to, że zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych, jeśli nie złoży podwójnej deklaracji wiary: w istnienie Boga i w amerykańską wyjątkowość. Lecz ilu z nich maskowało się i kto na ich miejscu by tego nie zrobił?

Na szczęście Szekspir był artystą i znalazł ujście, którym jego ojciec nie dysponował - wielogłosowy teatr. Sceniczne medium pozwalało Szekspirowi robić to, czego radni miejscy i politycy najwyraźniej nie potrafią: wypowiadać jednoczesne prawdy. (Czy nie jest np. egzystencjalnie możliwe, by jeden człowiek zarazem wierzył i nie wierzył w Boga?). W swoich sztukach Szekspir jest kobietą, mężczyzną, czarnym, białym, wierzącym, heretykiem, katolikiem, protestantem, żydem, muzułmaninem. Dorastał w atmosferze maskowania się, ale żył w wolności. I oferuje nam wolność: wzięcie go w karby pojedynczej tożsamości umniejszyłoby zarówno jego, jak i nas. Pokolenia krytyków dostrzegały tę nieredukowalną wielość, chociaż wyrażały je na różne sposoby, każde przez pryzmat swoich czasów. Keats nazywa to "negatywną zdolnością, to jest kiedy człowiek jest zdolny do istnienia pośród niepewności, tajemnic, wątpliwości". Z kolei Stephen Greenblatt napisał (w 2004 r.): "U Szekspira pojawia się wiele form heroizmu, ale heroizm ideologiczny - żarliwe, straceńcze zaangażowanie się w jakąś ideę bądź instytucję - do nich nie należy".

Dla romantyka Keatsa wielogłosowość Szekspira jest quasi-mistyczna, dla Greenblatta negatywna zdolność Barda ma korzenie socjologiczne. Will widział zbyt wielu męczenników o pałających oczach, zbyt wielu powieszonych terrorystów, zbyt wiele wojen z katolickim terrorem. Widział wypatroszonych żywcem ludzi, których wnętrzności palono na ich oczach, a wszystko dlatego, że jedni woleli mszę łacińską, a drudzy Modlitewnik Powszechny. Rozumiał, jak bardzo niszczycielska jest żarliwa, nieprzejednana pewność. W odpowiedzi stał się mgławicową, niepewną istotą, kłębowiskiem wzajemnie sprzecznych, niemożliwych do pogodzenia ze sobą głosów, które mówią prawdę w liczbie mnogiej. Jeszcze dziś zresztą "negatywna zdolność" wydaje się idealnym antidotum na "ideologiczny heroizm".

A przecież na przekór wszystkiemu od polityków wciąż oczekujemy ideologicznego heroizmu. Pragmatyków uważamy za słabych, a ludzi umiarkowanych za naiwnych głupców. Osoby, które nie chciały się opowiadać po żadnej ze stron ideologicznego sporu, w XVII-wiecznej Anglii nazywano trymerami, co miało wydźwięk mocno pejoratywny. Jednak lord Halifax, wielki mąż stanu, który pośredniczył między zwaśnionym parlamentem i Koroną, kiedy Londyn płonął, z dumą nazywał się trymerem. XIX-wieczny historyk angielski Thomas Macaulay tak pisze o Halifaksie: "Jego intelekt był płodny, subtelny i pojemny. Jego wykwintna, kunsztowna i żywa elokwencja budziła zachwyt w Izbie Lordów. (...) Jego traktaty polityczne zasługują na lekturę ze względu na ich walory literackie". Tym bardziej zaskakujące jest zastrzeżenie Macauleya: "A jednak odnosił w polityce mniejsze sukcesy niż wiele osób o pośledniejszych talentach. Te same przymioty intelektualne, którym jego pisma zawdzięczają swoją wartość, często utrudniały mu rywalizację w aktywnym życiu. Bieżące wydarzenia postrzegał bowiem nie tak, jak one się jawią ich uczestnikowi, lecz tak, jak po upływie wielu lat przedstawiają się filozoficznemu historykowi".

To dla mnie przygnębiająca konkluzja. Właśnie ludzi z takimi przymiotami intelektualnymi zawsze chciałam widzieć w polityce. Ale może Macauley ma rację: może Halifaksowie tego świata są lepszymi pisarzami niż politykami. Wiele zależy od tego, jakim prezydentem okaże się Obama - ale to jest temat na przyszłość. W tym miejscu chciałam zaryzykować małą teorię dotyczącą ewolucji pewnego typu głosu uosabianego przez Halifaksa, przez Szekspira i całkiem niewykluczone, że również przez Obamę. Głos, który Macaulay nazwał "filozoficznym historykiem", według mnie jest bowiem cenny i szczególny i zasługuje na porządne studium. Jest to głos, który rozwija się z czasem. Moja mała teoria zarysowuje cztery stadia tego rozwoju.

Pierwsze stadium ewolucji leży w gestii przypadku i nie można go zaprogramować. Na tym etapie głos nie z własnej winy wpada w pułapkę między dwoma biegunami, dwoma rywalizującymi ze sobą systemami przekonań. Stadium pierwsze wymusza drugie: głos uczy się elastyczności między tymi sztywnymi punktami, czasem nawet maskując się. Na kolejnym etapie elastyczność rodzi umiejętność spojrzenia na sprawę z obu stron. Wreszcie stadium ostatnie, według mnie będące znamieniem swoistego geniuszu: głos wyzbywa się prawa własności siebie samego, rozwija w sobie twórcze poczucie dysocjacji, kiedy to jego poglądy nie wydają mu się ważniejsze niż poglądy wszystkich innych. Oto moja mała teoria - którą wolałabym nazwać historią. Jest to historia cudownego głosu czasem używanego przez obywateli, rzadko przez ludzi władzy. Pośród łoskotu wojen kulturowych w 2008 r. szczególnie trudno było go usłyszeć.

5.

Próbowałam w tym wykładzie niezobowiązująco zasugerować, że głos, który przemawia z taką wolnością, nieobciążony dogmatami i osobistymi uprzedzeniami, tak mocno nasycony empatią, może być głosem dobrego prezydenta. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że utylitarnie pominęłam w analizie radość i tym samym zaniedbałam ważny elektorat mojego ludu, a mianowicie poetów! Wielogłosowość może być trudnym darem u prezydenta, ale u poety jest czystą rozkoszą, która nie wymaga obrony ani wyjaśnienia. Platon już tak dawno wygnał ich ze swojej drętwej i irytującej republiki, że uwolnili się od wszelkich lęków.

"Jestem Hetytą zakochanym w koniu - pisze Frank O’Hara. - Nie wiem jaka płynie we mnie krew
czuję się jak afrykański książę jestem dziewczyną która schodzi po schodach
w czerwonej plisowanej sukience na obcasach jestem mistrzem który upada
jestem jockeyem z wywichniętą dziurą w dupie jestem lekką mgłą
w której ukazuje się twarz
i jest ta druga twarz blondynki jestem pawianem jedzącym banana
jestem dyktatorem patrzącym na żonę jestem lekarzem
zjadającym dziecko
i uśmiechniętą matką dziecka jestem Chińczykiem wspinającym się po górach
jestem dzieckiem wąchającym bieliznę ojca jestem Indianinem
śpiącym na skalpie
i mój kuc cwałuje pośród brzóz
i właśnie zobaczyłem
Nina, Pinta i Santa
Maria.
Co to za kraj, taki wolny?".














Republika Franka O’Hary jest oczywiście republiką wyobraźni, jedynym krajem doskonałej wolności. Prezydenci jako gatunek z reguły lekceważą tę krainę, sądząc, że nie może ich ona niczego nauczyć. Jeśli ten prezydent okaże się inny, to pisarze powinni dziękować losowi, ale z prezydentem na pokładzie czy bez, pisarze zawsze powinni dziękować losowi. Przypomina nam o tym wers z O’Hary, wykuty w jego płycie nagrobnej: "Łaską jest urodzić się i żyć jak najróżnorodniej".

Ale różnorodne życie nie może być przypadkowym darem, którzy jedni dostają, przychodząc na świat, a inni nie. Musi być nieustannym wysiłkiem, dążeniem. Poczułam to z całą mocą wieczorem w dniu wyborów. Byłam na uroczym nowojorskim przyjęciu, z mnóstwem uroczych ludzi, w większości białych, liberalnych i wykształconych, którzy wiwatowali jednym szczęśliwym głosem, kiedy stany na mapie zabarwiały się na niebieski kolor Demokratów. Kiedy pojawiły się wyniki z Iowa, zadzwoniła moja komórka i usłyszałam twardy niemiecki głos: "Zadie! Przyjedź do Hahrlemu. Tutaj jest szaleństwo! Jestem w szalonym bahrze hreggae - jest cudownie! Przyjeżdżaj zahraz!".

O tym, że mój rozmówca był Niemcem, wspominam tylko po to, byśmy nie ulegli przekonaniu, że elastyczność jest cechą wyłącznie beżowych, gejów czy w inny sposób zmarginalizowanych. Elastyczność jest wyborem, dostępnym dla wszystkich z nas. (Co prawda ten człowiek był pisarzem. Zinterpretujcie to sobie, jak chcecie).

Ale zaraz, mam się wlec aż do Harlemu? Do szalonego baru reggae? Przez chwilę się wahałam, bo byłam na uroczej imprezie i cudownie się bawiłam. Ale czy naprawdę o to chodziło? Nie do końca. W rzeczywistości pomyślałam sobie tak: będę wyglądała śmiesznie, w mojej głupkowatej sukience, z głupkowatym akcentem angielskich wyższych sfer, w zatłoczonym barze pełnym świętujących czarnych nowojorczyków. To zdumiewające, do jak wielu spotkań międzykulturowych i międzyklasowych nie dochodzi nie za sprawą nienawiści, dumy czy wstydu, lecz równie perfidnego, rzadziej omawianego uczucia: zażenowania. Po paru minutach siedziałam w taksówce i jechałam do Harlemu z moim północnoirlandzkim mężem oraz naszym indyjsko-angielskim znajomym, ale to początkowe wahanie źle wróżyło. Pierwszy etap typowej brytyjskiej podróży. Wahanie w obliczu odmienności, które prowadzi do ostrożności i strachu przed odmiennością. Po jakimś czasie rozpoznajesz już tylko własny głos i umiesz wczuć się tylko we własne życie. Nie, to nie jest moja pokręcona logika powieściopisarki, tylko moje powieściopisarskie credo. Wierzę, że elastyczność głosu prowadzi do ogólnej elastyczności. Moja zuchwała nadzieja związana z Obamą niestety opiera się właśnie na takich wątłych przesłankach.

Mam zuchwałą nadzieję, że człowiek, który urodził się i wychował między przeciwstawnymi dogmatami, między kulturami, między głosami, musi mieć świadomość skrajnej przypadkowości kultury. Mam zuchwałą nadzieję, że człowiek ten nie pomyli przypadkowego faktu swojej wrażliwości kulturowej z systemem praw natury, znajdujących uniwersalne zastosowanie. Mam nawet zuchwałą nadzieję, że zgodzi się z następującą tezą George’a Bernarda Shawa: "Patriotyzm zasadniczo jest przekonaniem, że dany kraj jest najlepszy na świecie, ponieważ my się w nim urodziliśmy". Ale to może już być jedna zuchwała nadzieja za daleko. Zobaczymy, czy wokalna elastyczność Obamy pozwoli mu z dumą powiedzieć jednym głosem: "Kocham mój kraj" i dodać innym głosem: "To jest kraj jak każdy inny". Mam taką nadzieję. Obama jest doskonałym kandydatem na człowieka, który pokaże, że między tymi dwoma głosami nie ma sprzeczności, że wyznawca obu tych poglądów naraz nie musi się maskować, ponieważ one po ludzku ze sobą harmonizują.

Fragment wiersza Franka O’Hary w tłumaczeniu Marty Cieślak, "Podteksty", 1(7)/2007. Tytuł oryginału: "Speaking tongues". Copyright 2009 by Zadie Smith. Esej zostanie wydany w zbiorze "Changing My Mind". Pierwotnie był publikowany w "New York Review of Books"