Rząd na wniosek SLD przedstawił wczoraj w Sejmie raport dotyczący walki z powodzią. Na pozór nie ma w tym nic dziwnego. Bawi mnie jednak to, że pierwszy w kolejce do rozliczania rządu okazał się właśnie Sojusz Lewicy Demokratycznej.

Reklama

>>> Polityczne bicie powodziowej piany – komentarz Katarzyny Kolendy-Zaleskiej

Kiedy we wtorek usłyszałem, że była minister – a w tej chwili wiceszefowa Sojuszu – Jolanta Szymanek-Deresz chce rozliczać Platformę i pytać, jak to możliwe, że mimo ostrzeżeń nie zrobiono wszystkiego, by zminimalizować straty, pomyślałem sobie w pierwszej chwili, że lewica ma poważne kłopoty z pamięcią.Pamiętamy przecież, że gigantyczna powódź w 1997 roku wykazała kompletne nieprzygotowanie rządu do reagowania kryzysowego. A był to rząd Włodzimierza Cimoszewicza. Rozliczanie tego, jak się SLD zachowywało w 1997, trwało bardzo, bardzo długo. Pani poseł mówi oczywiście, że to nie chodzi o rozliczanie, tylko o to, żeby dowiedzieć się, co rząd planuje i co chce jeszcze zrobić. Ale wydaje mi się, że od takiej dyskusji to rąk do pracy przy usuwaniu skutków powodzi nie przybędzie.

>>> Oleksy: Już nikt nie powtórzy powodziowej gafy Cimoszewicza

Krótko mówiąc: zdumiewa mnie, że w momencie kiedy naprawdę powinny działać służby do tego powołane, a ministrowie powinni je nadzorować, w dniu, w którym są zapowiadane kolejne opady, a prognozy dla Dolnego Śląska są nie najlepsze, posłowie opozycji chcieli rozliczać rząd z tego, co robił w sprawie powodzi. Tak jakby mieli jakiś genialny plan pomocy albo jakieś tajemne rady, które podczas tej debaty chcieli ujawnić. Dziwne to wszystko – wydaje mi się, że ta debata była w tej chwili absolutnie niepotrzebna.

Reklama

>>> Mistewicz: Dlaczego politycy gonią za wielką wodą

Rzeczywiście – częste są ostatnio opinie, że polityka antypowodziowa prowadzona po 1997 roku pozostawia wiele do życzenia. Ja się na tym nie znam. Nie jestem fachowcem od powodzi, nie jestem hydrologiem, nie śledziłem tej tematyki. Ale widzę, że kraje, które są od nas silniejsze gospodarczo i mają z pewnością znacznie lepiej działające służby niż my (myślę tu przede wszystkim o Niemczech), też od czasu do czasu – a od 1997 roku kilkakrotnie – były zaskakiwane przez wielką wodę, która okazywała się żywiołem silniejszym niż ludzie. W tym sensie powodzie są i chyba będą żywiołem, z którego skutkami człowiek sobie po prostu nie radzi

Reklama

>>> Miecugow: Premier musi odwiedzać powodzian

W tym kontekście zarzut partii Kaczyńskiego, że gabinet Donalda Tuska nie chce realizować programów antypowodziowych opracowanych przez poprzedni rząd, to nic nowego. Mam wrażenie, że PiS w ogóle stawia jeden podstawowy zarzut: że PO nie realizuje programu poprzedniego rządu, jeśli chodzi o drogi, o finanse publiczne, a teraz widzimy, że także w przypadku powodzi. Tymczasem realizacja projektów Kaczyńskiego naprawdę nie jest zadaniem Tuska. Czas to wreszcie zrozumieć.

Nie przesadzajmy jednak i nie patrzmy na rząd nadmiernie bezkrytycznie. To jasne, że pojawienie się premiera i wiecepremiera w tej samej miejscowości – jednego rano, drugiego wieczorem – ma wszelkie znamiona pokazówki politycznej, a nie rzeczywistej próby rozwiązywania problemów. Patrząc jednak krytycznie na działania tej władzy, jednocześnie zastanawiam się, czy opozycja nie powinna wziąć sobie tabletki na wstrzymanie – na wstrzymanie i nerwów – i podarować sobie kolejną okazję rozróby politycznej. Bo ludzie naprawdę dotknięci powodzią nadal są w ciężkim szoku i próbują powoli się ogarnąć w popowodziowej rzeczywistości. Z pewnością nie chcą w tym czasie oglądać kolejnego cyrku w sejmie.