W roku 2000 przeprowadziłem dla tygodnika „Nowe Państwo” wywiad z Donaldem Tuskiem. Był wtedy nieco zmarginalizowanym wicemarszałkiem Senatu z Unii Wolności, choć niedługo później stanął do walki zakończonej stworzeniem Platformy Obywatelskiej. Pytany o takie regulacje jak kwoty płciowe – w wyborach różnych szczebli, a także w polityce kadrowej – wówczas dość egzotyczny pomysł lewicy – Tusk odpowiedział: – My liberałowie jesteśmy przeciw społecznej inżynierii, bo ona jest sprzeczna z zasadą wolności.

Reklama

Po dziewięciu latach ten sam Tusk zapowiedział – choć niejasno i nie sam, a ustami zaufanego współpracownika Sławomira Nowaka – że gotów jest rozważyć wprowadzenie takich kwot przynajmniej w wyborach parlamentarnych. I co prawda do tej pory większość tego typu zapowiedzi lidera partii rządzącej, także ideologicznych, pozostała medialno-politycznym szumem, ale w tym przypadku byłbym skłonny sądzić, że Tusk swoje zapowiedzi spełni. Bez entuzjazmu, pewnie wyśmiewając je podczas rytualnego sączenia winka ze swoim czysto męskim „dworem”. A jednak może spełnić.

Nie ulega wątpliwości, że w poprzednich latach Platforma Obywatelska pełniła w Polsce rolę umiarkowanej centroprawicy hamującej, bardziej siłą inercji niż twardych przekonań liderów, ale jednak, wszelkie radykalniejsze zmiany z pogranicza prawa i obyczaju, prawa i przekonań ideowych. Można dyskutować, ile w tym było dostosowania się samego Tuska do potrzeby chwili, do czasu premiującej prawicowy wizerunek, a ile jego rzeczywistych przemyśleń (kiedyś powiedział, skądinąd celnie, że jako ojciec dorastającej córki musiał stać się konserwatystą). W przypadku Platformy rządzącej, czyli po roku 2007, była to już jedynie filozofia unikania kłopotów, więc opowiadania się za bezpiecznym status quo nieomal w każdej dziedzinie.

BIERNY OPÓR PO

To jednak rodziło frustrację środowisk feministycznych, gejowskich i wszelkich innych szukających przełomu w sferze ideologii. Marzących o wyrwaniu Polski z okowów konserwatyzmu, który takim ludziom jak Magdalena Środa, Wanda Nowicka czy Kinga Dunin, a w nieco mniej dramatycznym wymiarze i redaktorom „Gazety Wyborczej”, jawił się jako przekleństwo. Gubiący ich roszczenia w zwodniczych unikach albo rozmywający je w biurokratycznej mowie-trawie, platformerscy administratorzy Polski wydawali się „postępowcom” wyjątkowo wkurzający, bo trudni do przyszpilenia. Nieopodal premier Hiszpanii Zapatero obiecywał spełnienie wszystkich marzeń za jednym zamachem, zbudowanie i to pośpieszne całkiem nowego człowieka uwolnionego raz na zawsze z takich przesądów jak tradycja, naród czy rodzina. A uśmiechnięty premier Tusk puszczał podobne marzenia mimo uszu. I mógł sobie na to pozwolić – jako gwarant pokoju społecznego po czarnej nocy „kaczyzmu”.

Reklama

Niezależnie od tego, kto i co sądził tak naprawdę w PO o trudnych dylematach ukrywających się pod takimi pojęciami – wytrychami jak aborcja, eutanazja, edukacja seksualna czy prawa homoseksualistów, warto zauważyć, że akurat dawna niechęć Tuska do społecznej inżynierii była spójnym elementem wyznania wiary liberała – nawet bez konserwatywnej pozłotki. Ingerencja w prawo wyborcze, które właśnie uwolniło się, w skali całej cywilizacji zachodniej, z rozmaitych cenzusów i ograniczeń, po to aby osiągnąć cel społeczny, jest podporządkowaniem zasad wolności równościowej utopii. Gdy zaś aplikować tę inżynierię do innych sfer, na przykład do polityki zatrudnienia, prowadzi to też do ręcznego sterowania w teorii wolną gospodarką.

Nic w tym zresztą dziwnego. Prawno-moralne rewolucje dokonujące się w ustawach i w społecznej świadomości w krajach europejskich, czy na mniejszą skalę w USA, dawno już przestały być prostym uwalnianiem się od gorsetów i zakazów. Jedne zakazy i nakazy są zastępowane przez inne, często bardziej drobiazgowe i kompletne. Nieprzypadkowo już nawet w Polsce media uczyniły śmieszną postać z radnego sprzeciwiającego się trudnym do przełknięcia przez prawowiernych chrześcijan koncertom Madonny, ale równocześnie całkiem serio rozważa się penalizację tak zwanej mowy nienawiści, czyli ustanowienie swoistego prawnego immunitetu (przed zniewagą? przed krytyką?) dla mniejszości seksualnych. Przykłady takich paradoksów można mnożyć.

Reklama

Czy wolnościowa partia powinna godzić się na wychowywanie społeczeństwa przy pomocy urzędników i paragrafów. Dawny Tusk powiedziałby, że nie. Może niezbyt głośno, bo nigdy nie szukał wielkiej wyrazistości w polityce, ale tak jednak mówił. Tusk dzisiejszy gotów jest prawdopodobnie do zgody na takie eksperymenty.

SONDAŻEM I PISKORSKIM

Dzieje się tak z różnych przyczyn. Pierwszą jest umiejętność imitowania silnej presji społecznej. Osiąga się ten efekt przy użyciu środków tradycyjnych – kongres kobiet był bez wątpienia imprezą serio, którą trudno zlekceważyć – ale także za pomocą narzędzi typowych bardziej dla popkultury niż poważnej debaty. Rzewne pogadanki wicenaczelnego „Wyborczej” Piotra Pacewicza na temat tego, co jest poprawne, a co już nie, można by jeszcze zignorować. Ale prezydencki sondaż dający pierwsze miejsce kobiecie i łączący ten wynik z feministycznymi postulatami zlekceważyć trudniej. Zwłaszcza ma z tym trudności ekipa próbująca rządzić z nosem w badaniach opinii i lider do przesady wrażliwy nawet na drobne wahnięcia społecznych nastrojów. To w takiej atmosferze pojawiła się wypowiedź ministra Nowaka.

Nowym prądom sprzyjają też przemiany na scenie politycznej. W starciu z samym tylko Jarosławem Kaczyńskim, z definicji bardziej konserwatywnym i mniej europejskim, Tusk nie musiał się specjalnie starać. Był jeszcze SLD, ale z powodu zaszłości historycznych jakby trochę poza skalą, pomimo stałego wiernego elektoratu. Wejście do gry Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego zmienia tę sytuację. Środowiska naciskające na PO z pozycji „postępowych” zyskują ważny punkt odniesienia i narzędzie szantażu.

Twórcy nowej inicjatywy zaczynają zresztą wyraźnie grać tą kartą. Trudno wskazać znaczące programowe różnice oddzielające ich od partii Tuska, gdy przychodzi rozmawiać o państwie czy gospodarce, tym chętniej więc próbują go okrążać „z lewa” w tematach z dziedziny nadbudowy, piętnując i zresztą wyolbrzymiając jego rzekomy konserwatyzm. Nowy sojusznik Piskorskiego Władysław Frasyniuk zdążył już nawet zarzucić obecnemu premierowi, że wstydzi się wymawiać słowo „seks”, co jest połajanką w stylu Kuby Wojewódzkiego, ale co zapowiada język tej polityki za kilka miesięcy. Będzie z tym może i trochę kłopotów, bo na przykład Olechowski kreował się w latach 90. na konserwatystę brzydzącego się aborcją. No ale tak pragmatyczny polityk jak Piskorski znajdzie na to zapewne jakąś radę.

CZY TUSK BĘDZIE POJĘTNY?

Trzecia okoliczność jest najbardziej nieuchwytna, a przecież istotna. W zachodniej Europie naprawdę wieją nowe wiatry. I już nie tylko PiS, ale i tradycyjny polityk PO chcący być wierny jej wizerunkowi powiedzmy z 2004 r., może mieć poczucie własnego anachronizmu. Nie jest to proces tak szybki i jednoznaczny, jak wynikałoby z deklaracji polskich feministek czy gejów, bo poszczególne europejskie ugrupowania, zwłaszcza centroprawicowe, wciąż pozostają w tych kwestiach niejednolite, ale nowe wiatry wieją zwłaszcza w instytucjach europejskich – we wciąż jeszcze niewiążących rezolucjach europarlamentu, i coraz częściej w jak najbardziej wiążących unijnych dyrektywach (na przykład równościowych). I Donald Tusk okaże się zapewne pojętnym obserwatorem tych wiatrów. Skoro jako niedawny rzecznik pierwiastka potrafił się przedzierzgnąć w bezkrytycznego wielbiciela integracji a la Lizbona, można się po nim spodziewać także innych trybutów na rzecz europejskiej poprawności.

Polscy postępowcy oczywiście tylko z największym trudem wybaczają mu jego bierny opór przez kilka ostatnich lat. Te środowiska staja się zresztą w ogóle coraz mniej cierpliwe. Stanowczo nie wystarcza im już dysputa o wadach i zaletach poszczególnych rozwiązań. Gdy na rzeczowe, pragmatyczne zastrzeżenia grupy kobiet dalekich od wszelkiego ekstremizmu wobec parytetów Sławomir Sierakowski reaguje obelgą „volkslista”, pokazuje w ten sposób, kto tu będzie nadawał ton i w jakim stylu. Wygodna, przyzwyczajona do komplementów Platforma nie jest gotowa na taką konfrontację. Należy się więc spodziewać w jej szeregach masowych dezercji z dawnych pozycji.

Dlatego sądzę, że Tusk przepchnie ustawę obdarzająca kobiety przynajmniej wyborczymi parytetami. Potraktuje ją jako polisę ubezpieczeniową, na wypadek gdyby kwestia stanęła mocno w kampanii, i jako prezent wyborczy dla pań. Kto wie zresztą, czy i obecny prezydent Lech Kaczyński nie poczuje się zobowiązany, by tę ustawę podpisać. Także on ma wiele do stracenia lub zyskania – a zawsze epatował swoją skądinąd niewymyśloną odrębnością od reszty prawicy, gdy przychodziło rozmawiać o prawach kobiet.

Czy PO wyzbędzie się też innych elementów swojej dotychczasowej tożsamości? To już nie jest takie pewne, przynajmniej w najbliższej przyszłości. Mimo równoległej, tez potężnej kampanii na rzecz tak zwanych praw gejów, są one dziś w Polsce równie niepopularne jak 5 czy 10 lat temu. Nawet „Wyborcza” nie jest w stanie przywołać na tę okoliczność stosownego sondażu. Z kolei dalej idące rewindykacje zderzające się z wrażliwością katolików mogą być zagrożone biernym oporem części klubu parlamentarnego Platformy. Świadomość liderów może być nowa, ale posłowie pochodzą ze starych czasów. Gdy prawie ich połowa opowiedziała się ostatnio za wartościami chrześcijańskimi w mediach publicznych, trudno stawiać twarde prognozy. Być może dla wyborczego interesu Tuska wygodne byłoby uregulowanie in vitro w duchu liberalnym, a nie Gowinowym – rodziny oczekujące na dzieci to lobby wpływowe i popularne. Ale czy ustawodawcy zgodzą się być w tej sprawie ślepym narzędziem w rękach szukającego popularności lidera? Nie wiadomo. Te zmiany będą więc może jeszcze musiały trochę zaczekać. Pomimo niecierpliwości Sierakowskiego.

Co innego wystąpienie na rzecz kobiet – atrakcyjnie opakowane, a niestwarzające bolesnych wyzwań dla sumienia. Trzeba zresztą uczciwie powtórzyć, że Tusk nie szukał sam tej tematyki, nie wybiegał przed szereg, nie stał się gorliwym apostołem społecznej inżynierii. On tylko może się ugiąć przed duchem czasów.

Może się zresztą powoływać na to, że robił to już w przeszłości. Na przykład stając się z rzecznika wolnej aborcji obrońcą obecnej antyaborcyjnej ustawy. Paradoks polega na tym, żeniedługo przyjdzie mu się, być może, wyrzekać hurtem wielu elementów własnej tożsamości – i tych konserwatywnych, i tych liberalnych. I że będzie to robił w sposób wyjątkowo przypadkowy i wstydliwy, z pewnością nieprzekonany przez nikogo w żadnej debacie. Chyba że i tym razem swoim zwyczajem jakoś się wykręci. Ale przestrzeni do takich manewrów jest coraz mniej.