Na szczęście złe prognozy na razie się nie sprawdziły. Ale gdyby w rok po pierwszej sierpniowej wojnie gruzińsko-rosyjskiej ponownie doszło do starć, można z niemal 100-procentową pewnością założyć, że przebieg wydarzeń byłby identyczny. Rosjanie weszliby do Gruzji i właśnie docierali do przedmieść Tbilisi, Stany Zjednoczone wydałyby ostry komunikat, a Unia Europejska rozpoczęła gorączkowe narady, kto odpowiada za wypracowanie wspólnego stanowiska. A Polska? Tu również można założyć powtarzalność reakcji: Lech Kaczyński zerwałby się z urlopu i rozpoczął montowanie koalicji państw środkowo-europejskich. I znowu, liczyć by mógł przede wszystkim na bezpośrednich sąsiadów Rosji, doświadczonych w przeszłości jej carskim jeszcze czy stokroć gorszym sowieckim imperializmem. Obóz polskiego premiera wzywałby zaś do poczekania na reakcję Unii, a zwłaszcza decyzje obecnej, szwedzkiej prezydencji.

Reklama

I niestety, nie są dobre wnioski. Bo oto niemal 12 miesięcy po rosyjskiej agresji na Gruzję świat Zachodu nadal nie wie, jak odpowiedzieć na łamanie podstawowych zasad współżycia międzynarodowego przez Rosję. Co gorsza, po cichu pogodził się z formalną już aneksją części gruzińskiego terytorium przez ten kraj, przeprowadzoną pod hasłem uznania dwóch separatystycznych państewek. I jeśli wsłuchać się w szum debaty międzynarodowej na ten temat, to słychać już tylko modlitwy, by ten Saakaszwili wreszcie dał o sobie zapomnieć i dziękował Bogu, że jeszcze trwa. Nawet słowa demokratycznego wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Joe Bidena w czasie ostatnich odwiedzin Gruzji brzmiały równie ciepło, ale też okrągle, jak wcześniej słowa kochanego w Gruzji George’a Busha, który doczekał się nawet swojej ulicy w Tbilisi – wielkiej arterii prowadzącej do lotniska. Ale gdy Gruzja znalazła się w potrzasku, pomoc nie nadeszła. I teraz też by nie nadeszła.

No dobrze – słychać często głosy – nie jest dobrze, ale co właściwie można zrobić? Czy Europa ma przekreślić wszelkie relacje z Rosją z powodu małej Gruzji i jej skomplikowanego konfliktu? Czy Polska z tego powodu ma się wyrzec nadziei na poprawę stosunków z krajem rządzonym przez Putina? Nie, oczywiście nie. świat nie ma siły ani możliwości, by zdobywać się na takie zachowania. A nawet gdyby miał, nie byłyby skuteczne. To wszystko prawda. To całkiem logiczne. I tylko jeden problem nie pozwala nam przyjąć tego realpolitycznego wnioskowania: otóż jest to rozumowanie wielkich i silnych tego świata, dla nich wygodne, im służące. Polska, czy tego chce, czy nie, jest państwem słabym i młodym jednocześnie. Im więcej w ostatnim stuleciu było takiej właśnie Realpolitiki, im mocnej dyplomacja kierowała się cynizmem, tym bardziej przegrywaliśmy.

A wojna rosyjsko-gruzińska była dla Polaków ważna właśnie dlatego, że oznaczała połamanie tego, co możemy nazwać porządkiem postkomunistycznym w naszym regionie. Po rozpadzie Związku Sowieckiego w 1991 r. obowiązywała bowiem zasada, że Rosja może mieć lepsze i gorsze humory, że lubi straszyć, jest oczywiste, iż próbuje wpływać na sytuację wewnętrzną poszczególnych krajów, że jest partnerem trudnym i z trudnością akceptującym wolne wybory krajów z dawnej strefy sowieckiej. Przechodziliśmy przez to, odzyskując niepodległość, wchodząc w 1999 r. do NATO i pięć lat później do Unii Europejskiej. Im bliżej było rosyjskich granic, tym ostrzej te próby przebiegały. Ale było oczywiste, że poza sankcjami politycznymi i gospodarczymi, na więcej pozwolić sobie Rosja nie może. Ale w zeszłym roku w Gruzji ta bariera pękła. Pędzące na Tbilisi rosyjskie zagony pancerne, zajęcie gruzińskiego portu Poti, daleko przekroczyło nawet to, co można by rozumieć – przy najlepszej woli i założeniu agresji ze strony Gruzji – jako ochronę mieszkańców separatystycznych prowincji. Co więcej, dalsze ruchy Moskwy, żądającej uznania niepodległości tych państewek, połamały inną zasadę – nienaruszalności granic byłych republik związkowych, niezależnie jak niesprawiedliwie byłyby postrzegane. W niedawnym wywiadzie dla „Dziennika” profesor Jerzy Pomianowski mówił o tym tak: „Chodzi o doktrynę sformułowaną w 1991 roku w Białowieży. Na szczycie z udziałem prezydentów Jelcyna, Krawczuka oraz prezydenta Białorusi Szuszkiewicza uchwalono nie tylko rozwiązanie Związku Sowieckiego. Ustanowiono także – niezauważoną w istocie przez gros publicystów – klauzulę, która mówiła o nienaruszalności granic nowych państw i zachowaniu ich kształtu z okresu, gdy były one republikami ZSRR. W ten sposób państwa postsowieckie uniknęły losu Jugosławii, owego kotła bałkańskiego, który do dzisiaj pełen jest krwi”.

Reklama

Nic więc dziwnego, że przywódców Łotwy, Litwy, Estonii i Ukrainy oblał zimny pot. Nic dziwnego, że wyruszając wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie polskiego samolotu rządowego do Tbilisi, mówili o duchu Monachium, kiedy w 1938 r. Zachód w imię świętego spokoju sprzedał Hitlerowi Czechosłowację. Nic dziwnego, że po powrocie, na lotnisku w Warszawie, jeszcze raz w oficjalnym stanowisku równie ostro podkreślili ten niepokój. Nic dziwnego, że pojawiły się pytania: czy Krym, część Ukrainy, do której Rosjanie roszczą ciche pretensje, będzie następnym polem takiej bitwy? Mniejszości rosyjskich w krajach postsowieckich nie brakuje, preteksty też się znajdą.

Byłem wtedy na pokładzie tego samolotu i czułem tę atmosferę. Gdy polski Tupolew wylatywał z Warszawy, w Gruzji trwała wojna. Gdy prezydenci dotarli na miejsce, wskutek odmowy lądowania w Tbilisi przez polskiego pilota po wielogodzinnej podróży przez dziurawe drogi Azerbejdżanu obowiązywało kruche zawieszenie broni. Ale atmosfera w Tbilisi była wojenna. Polskiemu obserwatorowi musiało to przypominać relacje o wrześniu 1939 r., kiedy niemieckie wojska wlewały się w granicę Polski. Agresja była brutalnie prawdziwa i jednocześnie nierealistyczna trochę. Jak to możliwe? Czy naga siła znowu rządzi? – pytali też Gruzini. Tak, oto prawdziwa polityka, ta, w której stawką jest istnienie, przypomniała niepodległym krajom o sobie. Przypomniała też Polsce.

Zadziwiające, jak łatwo gubimy z oczu to główne przesłanie wydarzeń gruzińskich. Bo wszystkie tematy pojawiające się przy okazji – odległość geograficzna Gruzji, pozostawiająca nieco do życzenia jakość demokracji w tym kraju, zarzuty o sprowokowaniu Rosjan – to wszystko są wątki poboczne. Nie ma przecież żadnego znaczenia, jakim przywódcą jest Micheil Saakaszwili. Tak naprawdę nieistotne jest, kto w tym kraju rządzi. Istotą sprawy jest rosyjska agresja na niepodległy kraj, uznany przez wspólnotę międzynarodową. I dlatego reakcja musiała być możliwie najtwardsza.

Reklama

Akcja Lecha Kaczyńskiego, błyskawiczne zmontowanie wyprawy do Gruzji, dobrze odpowiadała na zagrożenie. Po pierwsze pokazała, że kraje ościenne Rosji doskonale czują przekroczenie wszelkich norm wzajemnych relacji między państwami świata cywilizowanego. Po drugie mobilizowała europejską opinię publiczną. Po trzecie, przez zapowiedź obecności w Tbilisi utrudniała planowane wymuszenie zmiany władz gruzińskich przez rosyjskie wojska. Po czwarte wreszcie budowała pozycję Polski jako lidera regionu, to prawda, że trochę obok Unii Europejskiej, ale przecież nie wbrew niej.

Szkoda, że te wnioski spora część polskiej elity politycznej odrzuciła. Zdarzały się też zachowania, które można by uznać za haniebne, jak żarty z prawdziwego zagrożenia, z jakim łączyła się ta wyprawa, ale w swojej istocie świadczące raczej o niezrozumieniu odpowiedzialności za niepodległość Polski, jaka spoczywa na politykach. Nie chodzi też o to, by lekceważyć wysiłki polskiej dyplomacji, w tym udane zbudzenie do działania francuskiej prezydencji przez szefa MSZ Radosława Sikorskiego. Ale trudno nie zauważyć, że wyniki misji prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego zakładały jednak skuteczność użycia przez Rosję siły. Warunki zawieszenia broni sankcjonowały bowiem oderwanie od Gruzji Abchazji i Osetii Południowej.

I trudno też nie dostrzec, że sygnał ostrzegawczy, jakim była rosyjska agresja, został w Polsce zlekceważony. Sprawę przedstawia się często jako rodzaj niegroźnego hobby prezydenta Kaczyńskiego. A przecież to właśnie tam Rosja testuje, jak daleko może się posunąć w walce o swoje interesy w dawnej strefie postsowieckiej, do której – czy nam się to podoba, czy nie – nas również zalicza. Testuje Waszyngton, Brukselę i każdego ze swoich sąsiadów osobno. Sprawdza spoistość Unii Europejskiej i siłę polskich wpływów. Jeśli to nie jest sprawa dla naszej racji stanu pierwszorzędna, to co nią jest?

Zresztą, widać tu szerszy problem. To pojawiająca się teza, że polityka się skończyła. Że wejście Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej zdjęło z nas ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo. A nawet więcej, że pozwala wyłączyć radar ostrzegający o zagrożeniach, pozwala zamknąć oczy na oczywiste alarmy. Nic bardziej błędnego. Nie przypadkiem ani Francja, ani Niemcy tego radaru nie wyłączają. Państwa narodowe, choć bezpieczniejsze dzięki obecności we wspólnotach, jakimi są Unia i NATO, nadal muszą dbać o własne bezpieczeństwa. I robią to z całą mocą. Także na forum Unii, bijąc się o uznanie swoich racji i obaw przez pozostałe państwa.

Bo w perspektywie historycznej to właśnie ze skuteczności i energii działań podejmowanych na rzecz umocnienia niepodległości i suwerenności są politycy rozliczani. O czym powinniśmy pamiętać zwłaszcza w Polsce, która – licząc od 1918 r. – zapisuje na konto dopiero 40. rok pełnej niepodległości. Zwłaszcza teraz, w przeddzień rocznicy września. I równo 12 miesięcy po wylądowaniu w azerbejdżańskim Gandżi polskiego prezydenta. Sprawa gruzińska to wciąż sprawa Polska.