Jacek Saryusz-Wolski
eurodeputowany, wiceprzewodniczący PO

Wyobraźmy sobie, że polska reprezentacja futbolowa rozgrywa ważny wyjazdowy mecz. Tymczasem Polacy na trybunach tego stadionu kibicują naszym tenisistom, siatkarzom i pływakom, ale nie piłkarzom...
Coś podobnego dzieje się ostatnio coraz częściej z polską polityką zagraniczną. Przez całe lata kształtowały ją wielkie strategiczne cele - wejście do NATO i UE. Co do tych celów panowała powszechna, ponadpartyjna, ogólnospołeczna zgoda. Ten konsensus sprawiał, że w zasadniczych kwestiach, Polska przemawiała jednym głosem na międzynarodowej arenie. Dziś zdarza się to coraz rzadziej. Coraz częściej natomiast zamiast harmonijnej współpracy pojawia się element kompletnego rozdźwięku między stanowiskami różnych partii.

Wraz z akcesją do UE i włączeniem się do NATO wcale nie wyczerpaliśmy wszystkich strategicznych celów, jakie stoją przed ludźmi kształtującymi polską politykę zagraniczną. Polska potrzebuje spójnej polityki międzynarodowej w zakresie energii. Niebawem czekają nas negocjacje nowego traktatu UE i unijnej polityki rolnej. Otwarty pozostaje problem dalszego rozszerzania Unii. To wszystko kwestie, w których potrzebujemy spójnego i stabilnego stanowiska Polski.

Tymczasem, zamiast mówić do zagranicznych partnerów wspólnym głosem, przenosimy na arenę międzynarodową nasze problemy wewnętrzne. Tak było w wypadku wypowiedzi Antoniego Macierewicza o naszych ministrach spraw zagranicznych, widzieliśmy to też przy okazji ostatniego zamieszania wokół mojej kandydatury na szefa komisji spraw zagranicznych PE. Mieszanie spraw krajowych z międzynarodowymi to kardynalny błąd i złamanie podstawowej zasady obowiązującej w polityce zagranicznej. Żaden dojrzały politycznie kraj nie pozwala sobie na pranie własnych brudów na forum europejskim; to może przynieść wyłącznie obniżenie pozycji tego państwa. I z reguły w europejskiej praktyce politycznej partie walczą ze sobą bezpardonowo w obszarach polityki wewnętrznej, natomiast politykę zagraniczną pozostawiają w sferze ponadpartyjnych negocjacji. Bo w kwestiach polskiej racji stanu taka ponadpartyjna współpraca jest kwestią oczywistą. Sam pamiętam, jak podczas negocjacji dotyczących wagi polskich głosów w UE dzwoniłem po konsultacje do Bronisława Geremka – członka opozycyjnej wówczas partii. I to on doradził mi wówczas – co okazało się bardzo skuteczne - utrzymanie twardej linii w tej sprawie.

Dziś tego typu konsultacje zdarzają się coraz rzadziej. Z całą pewnością ma na to wpływ stale obniżająca się jakość kultury politycznej w kraju. Być może jakimś lekarstwem byłoby zinstytucjonalizowanie kwestii konsensusu w polityce zagranicznej. PO postulowała i postuluje powołanie ponadpartyjnej Rady Polityki Zagranicznej, którą tworzyliby najwybitniejsi polscy eksperci w tej dziedzinie. Działalność takiej kształtującej strategiczne dla Polski cele rady mogłaby być bardziej stabilna niż nieoficjalne konsultacje między coraz bardziej zantagonizowanymi partiamii.

Eugeniusz Smolar
politolog

Polska polityka zagraniczna przez lata podlegała zasadzie konsensusu w kwestiach strategicznych. W takich sprawach, jak akcesja do UE, do NATO, zaangażowanie w sprawy ukraińskie, widzieliśmy, że zasada współdziałania polskich polityków różnych opcji na arenie międzynarodowej jest bardzo skuteczna. Ten konsensus jednak został rozbity w ciągu minionych kilkunastu miesięcy; przede wszystkim dlatego, że wątki o charakterze wyborów strategicznych rządzący pomieszali z wątkami taktycznymi. Chodzi tu o sam sposób prowadzenia polityki zagranicznej, także o problemy personalne czy wręcz kadrowe, wreszcie o to, że rozmaite spory z krajowej sceny politycznej przenoszone są na arenę międzynarodową.

To sprawia, że zarówno polskim analitykom, jak i partnerom zagranicznym trudno czasem zrozumieć, co właściwie w danym momencie stanowi lini polskiej polityki zagranicznej, a co jest zabiegiem czysto taktycznym. Pewna dyskrecja jest oczywiście niezbędna, ale to, co się dzieje, wykracza dalece poza dyskrecję. Komplikujemy sobie stosunki z Unią, Niemcami, trudno uchwycić, co stanowi realistyczny cel polityki energetycznej, np. w rozmowach z Norwegami. Zamieszanie wokół Jacka Saryusza-Wolskiego to zdumiewający przykład, że nawet w dość prostych kwestiach polscy politycy nie potrafią współdziałać. I dowód na to, że nie umieją określić wspólnego stanowiska w sprawach międzynarodowych.

Polityka zagraniczna nigdzie na świecie nie jest prowadzona tylko przez prezydenta, premiera i ministra spraw zagranicznych. Kształtują ją też posłowie, eurodeputowani, byli prezydenci i premierzy siłą swojego autorytetu, wreszcie ośrodki badawcze. To ich międzynarodowe kontakty wpływają na atmosferę wokół polskich priorytetów rangi europejskiej czy globalnej. Bo mimo że już znaleźliśmy się w NATO i UE, nadal mamy przed sobą wielkie międzynarodowe wyzwania. Sprawy takie jak europejski traktat konstytucyjny, polityka energetyczna czy trudne relacje z Rosją nie załatwią się same. W tych wszystkich kwestiach Polska powinna nauczyć się mówić jeśli nie jednym głosem, to choćby w zbliżonym tonie.

Żeby w obecnej napiętej sytuacji było to w ogóle możliwe, potrzebna jest inicjatywa ze strony władz. To prezydent, premier i minister spraw zagranicznych powinni zacząć się starać o szerokie poparcie i zgodność w kwestiach najbardziej żywotnych dla polskiego interesu narodowego. Wówczas nasi partnerzy będą uważniej nas słuchać.

Zdzisław Najder
były dyrektor Rozgłośni Polskiej RWE

Jednomyślność w polityce zagranicznej nie jest wartością samą w sobie. Potrzebna jest tylko w takich fundamentalnych sprawach, jak niepodległość państwa i ustrój demokratyczny. Dzisiaj naszym celem nie powinno być dążenie do zgody, tylko do lepszej polityki. Cóż z tego, że wszystkie większe partie zgodnie poparły udział Polski w wojnie w Iraku, skoro okazało się, że sprawa była co najmniej wątpliwa. Nie ma więc co załamywać rąk, że w sprawach zagranicznych politycy nie prezentują jednolitego frontu.

Zresztą konsensus, jaki rzekomo panował do tej pory, był pozorny. Faktem jest, że koalicja rządowa prezentuje wyraźny przechył antyeuropejski, co nawiasem mówiąc, odcina nas od wszystkich sąsiadów i sprawia, że jesteśmy całkowicie osamotnieni. Poza tą jedną egocentryczną skłonnością od chwili przejęcia władzy przez PiS i zawiązania koalicji z Ligą Polskich Rodzin i Samoobroną - nie ma zgody nawet wewnątrz samego rządu. Między premierem a wicepremierami są wyraźne różnice poglądów w podstawowych kwestiach polityki zagranicznej.

Najważniejszym i najpilniejszym wyzwaniem dla polskiej polityki zagranicznej jest w tej chwili określenie stanowiska wobec reformy instytucjonalnej Unii. Nie ma znaczenia, czy reforma ta będzie się nazywać traktat konstytucyjny czy jakoś inaczej. Nie ulega wątpliwości, że taka reforma jest niezbędna. Bez niej UE nie wypracuje wspólnej polityki zagranicznej wobec Rosji, której tak bardzo potrzebujemy ze względu na nasze położenie geopolityczne. Polska powinna popierać przyjęcie nowego traktatu i popierać myślenie w kategoriach przyszłości, w kategoriach wspólnoty. Obecny rząd pojmuje suwerenność w kategoriach XIX-wiecznych, dziś anachronicznych.

Prowadzi to do bezsensownych działań, jak ostatnio w sprawie wyboru nowego przewodniczącego komisji spraw zagranicznych PE. Nałożyło się tu na siebie parę nieporozumień: Elmar Brok jest Niemcem, ale nie reprezentuje Niemiec. We władzach UE interesy poszczególnych państw reprezentują ich przedstawiciele w Radzie Europejskiej i w Radzie Ministrów Unii Europejskiej. Natomiast posłowie do Europarlamentu mają reprezentować nie swoje państwa, ale swoich wyborców jako obywateli UE. Interesy wspólnotowe, nie partykularne. Mają dawać wyraz przekonaniom ideowym, a nie przynależności narodowej: łączą się przecież w kluby ponadpaństwowe! Trzeba było zacząć od przyjrzenia się, czy Elmar Brok reprezentował interesy Unii. Moim zdaniem wywiązywał się z tego obowiązku dobrze – a nieraz zajmował stanowisko sprzeczne ze stanowiskiem rządu RFN. Jeżeli PO chciała wysunąć jakiegoś swojego kandydata, powinna zastanowić się, czy będzie on wyraźnie lepszy od Broka. A rząd RP nie powinien w ogóle do tej sprawy się mieszać. A już zwłaszcza nie przedstawiać sporu w kategoriach narodowych.

Myślę jednak, że Polska ma problemy nie tylko z rządem, który wiadomo, co myśli, ale przede wszystkim z opozycją. Tylko PO ma dostateczną siłę polityczną, wiarygodność i autorytet w oczach Polaków, by dla obecnej polityki proponować jakąś alternatywę. Tymczasem o ile PiS ma dosyć wyraźną – moim zdaniem błędną – koncepcję polskiej roli w UE, to PO jest wewnętrznie podzielona i nie potrafi przedstawić jasnego stanowiska w polityce zagranicznej. Na tym polega prawdziwa trudność: nie ukazano żadnej poważnej alternatywy dla polityki obecnych władz. Potrzebujemy dziś nie ogólnonarodowej zgody, ale szerokiej dyskusji na temat polskiej polityki zagranicznej, która znajduje się w całkowitej rozsypce. Rządowi bardzo potrzebne jest rzeczowe recenzowanie jego poczynań przez opozycję. Tak, jak to się robi w USA.

Polska musi zmienić też styl uprawiania polityki zagranicznej, przestać działać jak Zosia Samosia. Dobrym punktem wyjścia byłyby na przykład konsultacje z europejskimi partnerami w sprawie naszego uczestnictwa w amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Rozpatrzyć całą sprawę wspólnie: czy wzrośnie bezpieczeństwo całej Unii Europejskiej? Jak to najlepiej zapewnić? Taka inicjatywa umocniłaby naszą pozycję i pokazała, że myślimy nie tylko o pieniądzach od UE, ale o zbiorowych interesach strategicznych.

Roman Kuźniar
politolog

Konflikt wokół kandydatury Jacka Saryusza-Wolskiego na szefa komisji spraw zagranicznych PE jest kolejnym dowodem, że polscy politycy przestali się zgadzać co do zasadniczych kwestii międzynarodowych. Pierwsze tego oznaki wystąpiły w trakcie negocjacji traktatów akcesyjnego i konstytucyjnego Unii Europejskiej, a także w kontekście zaangażowania Polski w Iraku. Wtedy mniej więcej dotychczasowy konsensus w sprawach strategicznych zaczął się rozsypywać. Proces ten nasilił się w ostatnich miesiącach – wraz ze spadkiem poziomu debaty publicznej w Polsce i postępującą radykalizacją życia politycznego.

W zasadzie nie ma w tej utracie wspólnego głosu nic dziwnego – żyjemy w demokratycznym kraju, a nasi politycy mogą się różnić w kwestii poglądów na polskie priorytety. Mogą też, a nawet powinni toczyć w kraju publiczną debatę na temat tych priorytetów. Ale popełniają oni wielki błąd, pozwalając na to, by wewnętrzna dyskusja na tematy międzynarodowe przenosiła się z Polski na forum europejskie albo globalne.

Pogarszają w ten sposób marną opinię o naszej kulturze politycznej i długofalowej wiarygodności. To osłabia skuteczność polskiej argumentacji. Niebawem, przy okazji negocjacji związanych z tarczą antyrakietową albo w kontekście ewentualnego konfliktu z Iranem może się okazać, że tej skuteczności może nam zabraknąć. I znów przez jakieś arbitralne posunięcie zaangażujemy się w coś dla Polski niepożądanego albo wręcz szkodliwego.

Ważne jest więc to, by polskie stanowisko w kluczowych sprawach naszej strategii międzynarodowej było uzgadniane na szerokim forum. To jednak wymagałoby od naszych polityków trudnej dla nich ostatnio umiejętności rozmowy. Jeśli zamiast usiąść do wspólnego stołu nadal będą kontaktować się ze sobą za pośrednictwem mediów i przerzucać inwektywami, trudno sobie będzie wyobrazić jakiekolwiek porozumienie co do polskich celów strategicznych.






































Reklama