Wiem natomiast, że między mną a moimi córkami jest coś, czego nie da się w żaden sposób zniszczyć. Ja je po prostu kocham.

Moi rodzice wychowywali mnie w zupełnie innych czasach. Wtedy nie można było mieć żadnych wymagań. Żyliśmy bardzo skromnie - w jednym pokoiku w wiejskiej chacie pod Warszawą. Żeby dojechać do szkoły przy placu Unii, musiałam bladym świtem jechać z Lasek do Izabelina. Mimo to nigdy nie miałam żalu do mamy o takie życie. Ona potrafiła wprowadzić fantastyczną atmosferę w domu. I pamiętam, że często powtarzała, jak bardzo żałuje, że nie ma wolnej soboty. Że niedziela jest taka krótka, a tyle do zrobienia - dzieci, pranie, tysiąc ważnych, choć drobnych spraw. Była zmęczona, ale dawała nam poczucie bezpieczeństwa. W domu nie mieliśmy wody, nie mieliśmy łazienki - wszystko było naprawdę dużo bardziej skomplikowane.

Mama nauczyła nas jednak przystosowywania się do każdych warunków. Zawsze czuła, że to, co robi, to jest jej wybór. I to jest bardzo ważne, bo jeśli robimy rzeczy z wyboru, to mamy do tego przekonanie. Jesteśmy silni, kiedy umiemy sobie powiedzieć, że jest to nasz wybór. Tego też chciałam nauczyć i swoje córki.

Dom to azyl
Dzieci mają prawo żyć swoim życiem, a matka nie ma prawa nad nimi ciążyć. Nie można ambicjami względem potomstwa leczyć własnych kompleksów. Ambicje same się wykluwają. Pamiętam, jak będąc panienką, wymyśliłam sobie szkołę baletową. Minister Sokorski przyjeżdżał do nas na wakacje. Wracając do Warszawy wspaniałym samochodem, zabrał mnie. Przyjechałam do stolicy, a tam w Alejach Niepodległości stał taki barak. Mam tańczyć w baraku? Zrezygnowałam. Nie o balet - jak widać - chodziło, nie o pasję, bo tańczyć można przecież wszędzie. Moja starsza córka Wiktoria miała wielki talent taneczny. Przygotowywała się do egzaminu do szkoły baletowej, gdy miała 11 lat. Zdała, choć żeby podjąć w niej naukę na swym poziomie baletowym, musiała się cofnąć o dwie klasy. Mimo to tańczyła przez całe wakacje w szkole na Moliera i tam usłyszała od swojej pani profesor, że w tym wieku ryzykuje inwalidztwo. Kolana nie wytrzymają, a i tak nie będzie primabaleriną. Zrezygnowała. Gdyby zdecydowała się wcześniej na tę szkołę, dostałaby moje wsparcie. Nigdy nie chciałam decydować ani za Karolinę, ani za Wiktorię.

Jeśli dziecko ma pasję, nie sposób jednak tego nie zauważyć. Miałam skórzaną spódnicę i czteroletnia Karolina, podchodząc do mnie, głaskała zamsz i mówiła z rozczarowaniem: "Nie pachnie koniem". Wtedy narodziła się w niej pasja, która trwa do dziś. Teraz kupuję jej kury, kaczki bieguski, konie, które pokryją klacze. Pamiętam, jak Wiktoria przywiozła Karolinie na urodziny album z portretami kur. Niesamowite, prawda? Mamy jednak dla siebie pełne zrozumienie. Interesują mnie ludzie, moje dzieci zaś mnie pasjonują. Sprawy zawodowe są na dalszym miejscu. Cała moja uwaga skupia się na domu i dzieciach.

Dom to azyl, miejsce, gdzie czujemy się bezpiecznie. Wszyscy staramy się nie przenosić do niego niczego złego. Żadnych oznak zdenerwowania, podniesionego tonu. Wystarczy, że Wiktoria przejdzie inaczej przez pokój, nawet nic nie powie, a ja czuję, że ktoś ją wcześniej zdenerwował. Wyczuwam niepokój.

Dzieci od najmłodszych lat należy uczyć odpowiedzialnego i mądrego partnerstwa. Jestem przeciwna, żeby nastolatek zwracał się po imieniu do rodziców. Dzieciom potrzebne są bowiem autorytety i pewien dystans. Nieprawdą jest, że takie kumpelskie wychowanie sprzyja lepszemu porozumieniu. To bardzo mylące. Oczywiście dzieci wolałyby, żeby właśnie taki układ panował, bo to fajnie pochwalić się znajomym takimi cool rodzicami.

Dyskretne uczestnictwo
Nigdy też niczego nie egzekwowałam od córek. Zresztą w ogóle od najbliższych niczego nie egzekwuję. Po prostu tego nie potrafię. Zresztą nie przynosiłoby mi to absolutnie żadnej satysfakcji czy przyjemności. Jeśli prosiłam je o to, by coś zrobiły, a one wypowiadały swoje ulubione słowa "zaraz mamo", po prostu robiłam to za nie. Wychodzę z założenia, że wszystko potrafię zrobić. Nigdy nie pozwalałam sobie na żaden komentarz w tej sprawie. Niczego nie robiłam ostentacyjnie. Chodzi o to, żeby dzieci same kształtowały swój charakter. Kiedy pytały mnie, czym się zajmuję, odpowiadałam z przekąsem: pracą nad własnym charakterem. Ktoś by mógł powiedzieć, że w ten sposób budowałam w dzieciach poczucie winy. Nie - nie poczucie winy, ale pewne poczucie zobowiązania. Coś przecież nie zostało spełnione. A powinno. Nigdy jednak nie wykładałam kawy na ławę, szukałam sprytniejszego sposobu. Nigdy też gwałtownie nie ingerowałam w ich życie. Ja po prostu uczestniczyłam w nim. Brałam odpowiedzialność tylko za to, w czym mogłam im pomóc. Niczego im nie zabraniałam. One również ode mnie nie wymagały rzeczy niemożliwych.

Dzieci oczywiście można wychowywać sznurem, pasem, ale to jest bardzo zawodne. Nigdy na swoje córki nie podniosłam głosu. Nigdy nie powtarzałam tego samego dwa razy. Zawsze chodziło mi o to, by nauczyć je poczucia własnej odpowiedzialności za dom, za siebie. Jest oczywiście taki wiek, kiedy dziecko, żeby zaistnieć, mówi: nie. Zaczyna się to w wieku trzech lat, gdy odmawia zjedzenia zupki. Nie chce zjeść, to nie - nic się nie stanie. Wiktoria miała taki okres, kiedy nosiła chustki z trupimi główkami, chodziła cała ubrana na czarno. Raz pojechałyśmy na Smolną kupić letnie buty. A ona wybrała sobie "urocze letnie pantofelki" - czarne buciska. Kupiłyśmy je. Po co mówić: nie podoba mi się. Ona widzi to bez słów w moich oczach. Mówiłam zawsze: "To jest twoje życie, tak będziesz wyglądać, jak się ubierzesz". W okresie buntu nie należy się sprzeciwiać, bo go się tylko potęguje. Zawsze przecież bardziej smakuje to, co zakazane. Nie przypominam sobie, bym czegokolwiek zabraniała córkom. Nigdy też tego nie żałowałam.

Dzieci to mój kaprys
Ojcowie bardzo rzadko wychowują dzieci. Jeśli już, są nielicznymi przypadkami potwierdzającymi tylko regułę. Właściwie od początku tak było, że to matka jest bardziej związana z dzieckiem. Tato pójdzie oczywiście od czasu do czasu na lody czy do zoo, w niedzielę kupi watę cukrową, po której dziecko rozboli brzuszek. Myślę, że to jednak kobiety pilnują tzw. domowego ogniska. Tak jak moja matka, sama podejmowałam rodzicielskie decyzje. Ma to swoje zalety i wady. Podejmuje się samemu decyzje, będąc też za nie odpowiedzialnym. Zawsze byłyśmy jednak blisko. Musiałam sobie radzić. I nie patrzę na to jak na krzyż, który przyszło mi dźwigać. To był mój wybór. I moje konsekwencje.

Pamiętam, że zabierałam czasem córki na plan filmowy. Dzieci muszą mieć świadomość, jak wygląda praca ich rodziców. Kiedy kręciłam na Słowacji, w hotelowej łazience urządziłam kuchnię. Na kuchence elektrycznej przygotowywałam córkom kolacje. Kiedy wychodziłam na nocne zdjęcia, zostawiając Wiktorię gotową do snu, zdarzało się, że zastawałam ją w środku nocy siedzącą w recepcji. Czekała na mnie, stemplując hotelową pieczątką arkusze papieru, bardzo z siebie zadowolona. Nasze życie było poukładane, choć z nutą szaleństwa.

Życie składa się z drobnych chwil. Dzieci są moim kaprysem, a jak się ma kaprys, to się nie narzeka. Chciałam mieć dzieci. Pamiętam, że kiedy urodziła się Wiktoria, Karolina powiedziała: "Tylko mi nie mów, że to jest moja siostra, to jest pół mojej siostry". A ostatnio usłyszałam: "Nie mogłaś mi zrobić większego prezentu niż ona".

Moje córki są już dawno dorosłe. A ja boję się o nie do dzisiaj. Na szczęście jesteśmy w bardzo bliskich kontaktach i tak jest do tej pory. Wiktoria mieszka teraz w Szwajcarii, w Lozannie, a mimo to słyszymy się codziennie. To nie obowiązek, ale łączność, która jest nam niezbędna. Codziennie piszę do niej e-maile, codziennie rozmawiamy przez Skype'a. Tak naprawdę prowadzę taki "kurnik" i moje wyrośnięte pisklaki muszą się cały czas meldować. Gdy Wiktoria wraca do siebie, wysyła mi SMS-a: "Już jestem w domu, całuję". Gdy Karolina przyjeżdża do Warszawy, piszę do niej: "Pamiętaj, zjedz ciepły obiad, a nie tę plastikową bułę". Jestem wtedy spokojna. Ale to nie kontrola, ale jakiś intuicyjny sposób przewidywania czegoś. Na przykład kiedyś wysłałam SMS-a do Karoliny, bo jej kotka miała poważną operację. I nie chodziło o to, że w czymkolwiek jej pomogę - a tym bardziej kotce. Liczy się właśnie troska. Nie zadzwoniłam do niej, bo byłaby to już ingerencja w czas. SMS-y są w tym wygodne. Ja troszczę się o moje dziewczyny, a one troszczą się o mnie.

Od miesiąca Wiktoria jest też mamą. Przykładną mamą - choć być może za wcześnie na takie sądy. A może to kwestia dziecka, które chodzi jak w szwajcarskim zegarku. Myślę, że będzie lepszą matką ode mnie. Jest dużo bardziej odpowiedzialna. W ich domu na przykład nigdzie nie można palić. A ja? Ja to brałam malutką Karolinę na ręce i wybywałam do kawiarni, gdzie wszyscy kopcili papierosy. Zwalam to jednak na trochę inne czasy.

Tak naprawdę nie wiem, czy byłam dobrą matką. Myślę, że byłam bardzo równą matką. Zawsze taką samą - i wobec Karoliny, i wobec Wiktorii. Tak sobie teraz uświadamiam, że to w gruncie rzeczy przykre, jak dzieci dorastają i wyfruwają z domu. "Jak ty sobie poradzisz nieboraku?" - myślę. I do dziś na pasach łapię instynktownie córki za rękę.






























Reklama