Robert Krasowski na łamach "Europy" skomentował wywiad z Siergiejem Markowem i wystąpienie Gleba Pawłowskiego w Warszawie, stawiając tezę, że polskie oburzenie cynizmem polityki rosyjskiej to błąd i "poczciwa moralistyka".

Krasowski przeciwstawia temu sprawność, z jaką Rosjanie kreują własny wizerunek. Zauważa przy tym, że rosyjscy technolodzy władzy - jak iluzjoniści - sprawiają, że to, co wymyślone (siła, brutalność, demonstracja) staje się po pewnym czasie widzialną rzeczywistością, staje się realną polityką. Naczelny "Dziennika" wzywa zatem, by uznać, że to Pawłowscy, Markowowie czy Jastrzembowscy odnieśli sukces, bo "nie ma innej Rosji niż ta, którą dla Putina zbudowali technolodzy". Przestrzega przy tym, że taka Rosja wygrywa w oczach Zachodu z Polską - "emocjonalną, reagującą anachronicznie, w sposób typowy dla epoki przedputinowskiej". Jednym słowem: uznajmy wreszcie realia.

Kłopot z Rosją
To ważny głos w polskiej debacie o stosunkach z Rosją. Ostanie tego rodzaju wezwania do "uznania realiów" w relacjach z Moskwą padały na początku lat 90. z ust profesorów Wyższej Szkoły Nauk Społecznych KC PZPR i były głosami ludzi nienawykłych do wolności własnego państwa, odruchowo lękających się Wielkiego Brata, mimo że właśnie przestawał istnieć. Teraz podobne zdania padają w zupełnie innych warunkach - pełnej niepodległości Polski - formułowane przez jednego z liderów publicznej debaty, którego nie sposób posądzać o serwilizm wobec kogokolwiek, a już z pewnością nie wobec cieni ZSRR. Dlatego sądzę, że głos ten zasługuje na szczególną uwagę.

Rzeczywiście, mamy kłopot z Rosją, i to narastający. Okazuje się bowiem, że można być członkiem NATO i mimo to zabiegać o instalacje baz amerykańskich jako o gwarancję bezpieczeństwa wobec Rosji (ktokolwiek będzie twierdził, że jest inny powód albo rozmija się z prawdą, albo z rozumem). Jesteśmy członkiem Unii Europejskiej i rosyjscy urzędnicy bez trudu wyrzucają polskie towary z własnego kraju, przy bezradności najpotężniejszej w historii Europy organizacji wspólnego rynku.

Nasi partnerzy z czołowych stolic Zachodu są w stanie znieść wiele upokorzeń i konfuzji w zamian za utrzymanie dobrych stosunków z Kremlem (vide ostatnie wystąpienie Władimira Putina w Monachium) byle zachować możliwość dostępu do surowców energetycznych i tamtejszych konsumentów.

Gdy Polska jeszcze rozpamiętuje zwycięstwo Juszczenki nad promoskiewskim Janukowyczem, Rosja odzyskuje skutecznie kolejne segmenty wpływu na Ukrainie i nikogo w Europie poza nami ten fakt nie martwi. A co najważniejsze, to Rosja jest o wiele istotniejszym czynnikiem polityki europejskiej i polityki USA niż Polska, mimo że to my jesteśmy "w rodzinie", a nie oni. Oczywiście działa tu dysproporcja potencjałów, ale nie tak wyobrażaliśmy sobie w latach 90. naszą pozycję wobec Rosji. Przekładając racje Krasowskiego na konkret, można by powiedzieć, że Putin - jaki został wykreowany przez polit-technologów - może być lepiej rozumiany w Berlinie, Paryżu czy Londynie niż Kaczyńscy - razem czy osobno. Jeśli trafnie odczytuję Krasowskiego, to wyraża on przekonanie, że współczesna epoka wymaga zupełnie innego opakowania polityki niż to, w które zawija się polskie cele. Rosjanie szybciej niż my zrozumieli tę prawidłowość.

W Europie ceniącej brak konfliktu i konsensus, udało im się sprzedać brutalność i nagą grę interesów jako cnotę, za którą są szanowani. W świecie liberalnych demokracji, gdzie tolerancja jest najwyższym dobrem (obojętne, co przykrywa), ksenofobiczna i represyjna wobec inności Rosja jawi się jako coś wprawdzie osobnego, ale fascynującego - i na pewno milszego niż Polska Giertycha walczącego z homoseksualizmem czy Leppera szydzącego, że nie można zgwałcić prostytutki.

Putin to nie Piotr I
Kiedyś napisałem, że tylko patrzeć jak Rosjanie z europejską lewicą będą razem występować przeciw naruszaniu praw mniejszości seksualnych w Polsce, wchodząc tym samym na dobrze znany szlak od czasów Katarzyny Wielkiej. Aż tak być nie musi, lecz problem wizerunku pozostaje. I jeśli Krasowski doceniając rosyjskich technologów (a nawet się nimi fascynując), wzywa nas do porównywalnej sprawności w zakresie PR i marketingu politycznego Polski, to trudno się z nim nie zgodzić. A więc byłby to kolejny apel o modernizację - bo nasi sąsiedzi (rywale?) już ją osiągnęli? W takim ujęciu Putin staje się współczesnym ucieleśnieniem Piotra I reformującego z duchem czasu swoje państwo i armię, Piotra, który wprowadził Rosję do europejskiej gry, podczas gdy nasi przodkowie zamieniali Polskę w niezrozumiały skansen zacofania i bezsilności.
Ale jest coś jeszcze w komentarzach Krasowskiego, co niepokoi. "Kontrrewolucja putinowska wygrała", Rosję technologów "zaakceptowali wszyscy" - pisze, dodając, że tylko w Polsce nie przyjęto tego do wiadomości. Problem zaczyna się wtedy, gdy taka konkluzja miałaby stać się wytyczną naszej polityki. Tu pole manewru jest bardzo ograniczone. Polska, godząc się na "Rosję, jaka ona jest", stanęłaby wprawdzie bliżej zachodnioeuropejskiej pragmatyczności, ale też musiałaby zredefiniować całą swoją dotychczasową pozycję na Wschodzie, przynajmniej z trzech powodów.

Po pierwsze, do tej pory zarówno polska dyplomacja, jak i "Polacy obywatele" nie pogodzili się z cichym przyznawaniem Rosji prawa do traktowania obszaru byłego ZSRR jako wyłącznej strefy wpływów. Rozumiejąc "Rosję taką, jaka ona jest", godzimy się także na jej narastającą obecność na Ukrainie, Białorusi czy czasami w państwach bałtyckich, co jest sprzeczne z jak najbardziej pragmatycznie pojmowanym położeniem geopolitycznym Polski.

Po drugie, przyznając Rosji prawo do odmienności jej drogi, specyfiki jej "sterowanej demokracji", akceptujemy także jej prawo do eksportu tych technik wszędzie tam, gdzie rozciąga się, według Moskwy, własna strefa wpływów (byliśmy niejednokrotnie świadkami takich działań w krajach między Warszawą a Moskwą).

Po trzecie wreszcie, akceptując wbudowaną w rosyjski system brutalność i cynizm, godzimy się ze skutkami takiej polityki, ilekroć mogą one dotyczyć także i Polski - jak ostatnio, gdy Rosja, wprowadzając embargo na mięso, próbuje stworzyć dla nas inną kategorię członkostwa w UE. Doprawdy, w tym przypadku "poczciwe moralizatorstwo" jest jedyną racją, jaką mamy w zanadrzu, a wyzbycie się niezgody na "Rosję taką, jaka jest" otwiera rosyjskiej polityce możliwości, jakich do tej pory nie miała.

Na co może sobie pozwolić Polska
To, na co może pozwolić sobie Francja czy Niemcy, jest w polskim położeniu bardzo niebezpieczne. Tym bardziej że nie mamy do czynienia z państwem, które nakłada sobie samoograniczenie jako część kultury politycznej Europy po dwóch wojnach światowych i dwóch totalizmach - wręcz przeciwnie. Jesteśmy świadkami eskalacji agresywności Rosji zarówno w deklaracjach, jak i w działaniu. Akceptacja "Rosji taką, jaka ona jest" stwarza problem dla słabszych państw sąsiadów: kiedy jest ten moment, gdy trzeba powiedzieć "nie", równocześnie unikając zarzutu o "poczciwe moralizatorstwo" czy też "nieuznawanie realiów"?

Sądzę więc, że rzeczywisty dylemat, który mamy do rozwiązania, brzmi następująco: w jaki - zrozumiay dla Zachodu - sposób prowadzić politykę wobec Rosji, równocześnie nie godząc się na Rosję stworzoną przez technologów? Jakimi narzędziami, a może jeszcze dalej - jakimi politykami? Być może problem, jaki postawił Krasowski, bardziej odnosi się do tej ostatniej kwestii niż do samej Rosji.

Bartłomiej Sienkiewicz, ekspert do spraw wschodnich, był współpracownikiem ministrów Kozłowskiego i Milczanowskiego w MSW i UOP, a następnie współtwórcą i (do wiosny 2001 r.) wicedyrektorem Ośrodka Studiów Wschodnich. Jest wykładowcą Akademii Obrony Narodowej





























Reklama