Renata Kim: O czym pan chce dziś rozmawiać? O życiu czy o śmierci?
Janusz Świtaj:
Niech pani wybiera.

Więc pomówmy o śmierci. Dlaczego złożył pan wniosek do sądu o eutanazję?
Potrzebny był taki akt desperacji, żebym wreszcie został zauważony. Czy to nie jest chore? Siostra Małgorzata Chmielewska w wywiadzie dla DZIENNIKA powiedziała, że to był krzyk rozpaczy i wołanie o pomoc. I po części miała rację.

Krzyczał pan wtedy o pomoc?
Nadal krzyczę, bo przecież w inny sposób nie mógłbym zebrać pieniędzy na wózek. A potem też nie będę mu się przyglądał, tylko będę z niego korzystał.

Więc w końcu o co pan prosił: o pomoc czy raczej o możliwość odejścia?
Równo: pięćdziesiąt na pięćdziesiąt. Przyznaję, że rzeczywiście w ostatnim czasie coś się w moim życiu zmieniło, ale to jeszcze zbyt mało, by wpłynąć na zmianę mojej decyzji. Chcę mieć prawo umrzeć, gdy uznam, że nadszedł czas. Dlatego nie wycofam wniosku do sądu w tej sprawie.

Niech mi pan raz jeszcze wytłumaczy: czy pisząc ten wniosek do sądu, rzeczywiście chciał pan wywalczyć sobie prawo do śmierci w dowolnie wybranym momencie?
Nigdy nie mówiłem o dowolnym momencie i jeszcze raz podkreślam, że chcę mieć prawo do śmierci, gdy jednego z moich rodziców zabraknie. Już w tej chwili we dwójkę jest im ze mną ciężko, a co dopiero będzie, gdy któreś z nich zostanie samo? To będzie prawdziwa makabra. A ja będę musiał patrzeć, jak w błyskawicznym tempie wykańczam matkę czy ojca.

Ciągle pan powtarza, że martwi się, iż jest dla rodziców ciężarem... Czy oni dają to panu do zrozumienia?
Jak najbardziej, przecież nie jestem upośledzony i widzę, jak jest im ciężko.

Ale czy oni w jakiś sposób dają panu to odczuć?
Widzę, że z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc podupadają na zdrowiu. Poza tym coraz częściej się kłócimy, każde upiera się przy własnym zdaniu. Ja mówię nie, a tata tak, wtedy ja znowu nie i tak dalej. A potem wszyscy jesteśmy źli i naburmuszeni na siebie nawzajem.

Jak wyglądają pańskie dni?
To jest straszna monotonia. Oczywiście nie w ostatnim czasie, gdy jest wokół mnie takie zamieszanie i codziennie odbieram tysiące e-maili i dziesiątki telefonów. Ale przez wszystkie te lata po wypadku każdy dzień był kopią poprzedniego. I ja doskonale wiedziałem, że każdy tydzień będzie dokładnie taki sam jak poprzedni, a kolejne tygodnie zbyt podobne do siebie i do minionego tygodnia. To wyglądało tak: budzę się, jem śniadanie, oglądam film, następnie rehabilitacja, praca przy komputerze, kolejny film, znowu komputer, obiad, jeszcze raz film, potem komputer, toaleta, na dobranoc znowu jakiś film - albo komputer. Jedyna zmiana polegała na tym, czy miałem większą czy mniejszą spastyczność. Spastyczność to są niekontrolowane ruchy całego ciała, na które nie mam żadnego wpływu. Mózg nie kontroluje tego, co robią kończyny, a one potrafią bardzo dużo. Zaraz po wypadku lekarze i rodzice musieli pilnować, abym z powodu spastyczności z łóżka nie wypadł. To jest strasznie bolesne.
W swoim wniosku do sądu napisał pan, że cierpi niewyobrażalne męki fizyczne i duchowe. Co pana boli?
Jeśli chodzi o cierpienia psychiczne, mogą to być jakieś drobne niepowodzenia, na przykład ktoś obiecał, że zadzwoni i zapomniał albo miał coś załatwić i nie zrobił tego. Ale najgorsze są niezgodności w naszej rodzinie. Bo jeśli się przebywa z drugą osobą przez 24 godziny na dobę przez wiele lat, to rodzi się coś takiego jak alergia na drugiego człowieka. I my wszyscy tu w domu mamy na siebie alergię. Jesteśmy zamknięci w jednym pomieszczeniu, zdani tylko na siebie. To jest naprawdę niemiłe doświadczenie. Proszę mi uwierzyć, dobrze wiem, co mówię. A fizyczne cierpienia? Boli mnie bardzo wiele różnych części ciała. Przede wszystkim życie utrudniają mi te niekontrolowane ruchy, o których już wcześniej mówiłem. Bardzo bolą mnie też genitalia i odbyt. Bo z powodu cewnika, który odprowadza mocz do specjalnego woreczka, mój gruczoł krokowy jest pogrubiony.

I pan to wszystko czuje, mimo że jest całkowicie sparaliżowany?
Bardzo dotkliwie czuję. Ale najbardziej cierpię, gdy dostaję list, w którym ktoś pisze, że jestem ostatnim draniem i chamem, bo walczę o wózek dla siebie, a tysiące mądrych dzieci głoduje. Właśnie kilka dni temu dostałem pierwszy taki list i bardzo mnie on zabolał.

A jak wyglądało pana życie przed wypadkiem?
Normalnie, tak jak każdego innego chłopaka. To były przede wszystkim motory, ale też moja praca, bo wtedy zajmowałem się handlem. Nie stałem oczywiście za straganem, ale jeździłem do butików i pytałem, czy są zainteresowani moim towarem, ile chcą sztuk. I w ciągu tygodnia potrafiłem więcej zarobić niż mój tata przez miesiąc, pracując na dole w kopalni: w brudzie, błocie i pyle. Ale im więcej zarabiałem, tym więcej i szybciej wydawałem i ciągle więcej potrzebowałem.
I jeszcze jedno: przed wypadkiem byłem chłopakiem, który bardzo nie lubił, jak rodzice coś mu dyktowali. Zawsze miałem własne zdanie. Gdy oni mówili: Nie idź tam, to szedłem, często po prostu im na przekór. Zawsze miałem swoje plany, chodziłem własnymi ścieżkami i nie chciałem być uzależniony od ludzi.
I mając właśnie taki trudny charakter, nagle znalazłem się w szpitalu, gdzie nie mogłem ani ręką, ani nogą ruszyć i musiałam nieraz godzinami prosić, by ktoś zechciał mi podać szklankę wody. Bo mój organizm wtedy po prostu gotował się, miałem ciągle bardzo wysoką temperaturę i błagałem o coś do picia. A pielęgniarka tylko powtarzała znudzonym tonem zaraz, a potem wychodziła, piła kawę z koleżankami i wracała dopiero po kilku godzinach. I czasem byłem taki wściekły, że obrzucałem ją przekleństwami i mówiłem, że już nie chcę niczego, nie potrzebuję pić. Muszę przyznać, że takie incydenty zdarzały się dość często w ciągu wszystkich tych lat spędzonych w szpitalu. I jeśli teraz ktoś mnie pyta o piekło, to bez namysłu wskazuję mu adres: piekło jest na oddziale intensywnej terapii tego szpitala, w którym leżałem przez sześć lat po wypadku.

I cały ten czas był pan taki wściekły na wszystkich?
Nie, bo ze sporą częścią personelu miałem dobre stosunki. Ale były takie pielęgniarki, których się po prostu bałem. Szczególnie w nocy, gdy nie miałem żadnego wsparcia ze strony rodziców. Panicznie się bałem, że siostry zignorują moje wezwania, nie przyjdą i ja się po prostu uduszę. Bo one zjawiały się dopiero wtedy, gdy nadchodziła pora obracania mnie na drugi bok, ale nigdy wcześniej. Zresztą bałem się nawet ich wzroku, bo patrzyły na mnie z prawdziwą nienawiścią. A kiedy skarżyłem się lekarzom, to odpowiadali, że powinienem się cieszyć, bo gdybym był na innym oddziale, to dopiero poznałbym, co to ból i łzy. Mam przez nich wszystkich głęboką ranę w sercu i nie mogę o tym zapomnieć. Przestałem się bać dopiero, gdy wróciłem do domu. Tutaj mam najlepszego rehabilitanta na świecie, czyli mojego ojca. To lekarz, pielęgniarz i ordynator w jednej osobie. Trochę zbyt dużo jak na jedną osobę, nieprawdaż? A mama zajmuje się moją toaletą i higieną, i dzięki niej od wielu lat ani razu nie zachorowałem. Gdy leżałem w szpitalu, bez przerwy miałem zapalenie płuc, a w domu nic mi się nie dzieje.

Rodzice tak się o pana troszczą, a pan ciągle mówi o śmierci. Nie martwi się pan, że łamie im w ten sposób serce?
Oni wprawdzie nie zgadzają się z moją decyzją, ale rozumieją, o co mi chodzi. Bo jestem głęboko przekonany, że kiedy matki czy ojca zabraknie, to eutanazja naprawdę będzie dla mnie najlepszym rozwiązaniem. Ale chciałbym podkreślić, że słowo eutanazja zostało tutaj użyte nie do końca prawidłowo. Ja proszę o przerwanie uporczywej terapii. Bo teraz jestem na siłę podtrzymywany przy życiu.

Czy jest pan człowiekiem wierzącym?

Bardzo słabo. Urodziłem się w rodzinie katolickiej, nie miałem żadnego wpływu na to, czy zostanę ochrzczony - o tym zdecydowali rodzice. Również oni wysłali mnie do pierwszej komunii, na religię też musiałem szorować, bo mi kazano. Nikt mnie nie pytał, czy chcę, czy nie. Po prostu musiałem, więc robiłem to, co kazali rodzice. Mama starała się, żebym co niedziela w spodniach wyprasowanych na kant szedł do kościoła. Przyjmowałem wszystkie te ich nakazy, ale z dużymi oporami. Często nawet kłóciliśmy się o to, nieraz mi się oberwało. A koledzy się ze mnie śmiali, że oni sobie stoją na rogu, a ja z rodzicami maszeruję na mszę. A jak włożę ręce do kieszeni albo splunę, to jeszcze oberwę w głowę. A przecież rodzice wcale nie są religijni... To raczej taki polski typ religijności, zresztą głównie ze strony mamy.
Dopiero sakrament bierzmowania przyjąłem całkiem świadomie, bo byłem już wystarczająco dorosły, by o tym sam zdecydować. Ale też to było robione do pewnego stopnia w formie żartu i dziś nawet nie pamiętam, jakie sobie wtedy imię wybrałem. A moim świadkiem był kolega zza ściany, który już wcześniej przyjął bierzmowanie. To wszystko było raczej jak przygoda, a nie przeżycie religijne.

Czy zaraz po wypadku modlił się pan? Prosił Boga, by uchronił od najgorszego?
Absolutnie nie! O nic nie prosiłem, a raczej wściekałem się na Niego i kłóciłem się z Nim. Potem pewien ksiądz mi wytłumaczył, że kłótnia z Bogiem jest również modlitwą - i to bardziej wartościową niż wyklepane na pamię formułki.

I co pan wtedy mówił Bogu?
Różne rzeczy, nawet trochę przeklinałem.

A teraz myśli pan często o Bogu?
Bóg zawsze jest. Raz bliżej, raz dalej. Ostatnio dość często o nim myślę, bo dostaję mnóstwo e-maili, w których ludzie piszą, że Bóg jest ze mną i nie powinienem nigdy o tym zapominać.

Kto panu powiedział, że prawdopodobnie nigdy nie będzie się pan ruszał?
Sam się tego domyśliłem, podpowiedział mi to mój logiczny umysł, choć lekarze ciągle dawali mi nadzieję, że może mi się polepszyć. Gdy pytałem, czy będę chociaż oddychał albo ruszał rękami, to wszyscy mówili, że to możliwe.

A pan miał nadzieję, że zacznie się kiedyś ruszać?
Oczywiście, że miałem nadzieję. Nadal ją mam. Nadzieja umiera ostatnia. Moja nadzieja jest silna, o wiele silniejsza niż śmierć.

Pana wniosek do sądu zadziwiał precyzją sformułowań. Gdzie się pan tak nauczył pisać?
Ojej, ale pytanie! U człowieka rozgarniętego i oczytanego wcale nie jest ważne wykształcenie, lecz to, w jaki sposób rozumuje i czy potrafi swoje myśli przelać na papier. Czytam e-booki, słucham książek nagranych na taśmie magnetofonowej. Poza tym ojciec przynosił mi zawsze całe naręcza książek z biblioteki, stawiał je przede mną na takiej specjalnej podpórce i co kilka minut przewracał mi kartki. Czasem jakaś przewracała mi się na twarz, ale nawet niespecjalnie bolało i nie było z tego wielkiej krzywdy. Wszystko da się jakoś zorganizować.

A co pan najchętniej czyta?
Filozofię. Mogę zacytować na pamięć Senekę i wszystko to, co napisał o eutanazji na wiele wieków przed Chrystusem. Proszę zobaczyć, tu jest na przykład książka Jana Marxa Idea samobójstwa w filozofii. Od antyku do współczesności. Polecam ją wszystkim, którzy chcieliby zgłębić, co na temat eutanazji myślano na przykład za czasów rzymskich. I jeszcze dowiedziałem się, że w starożytności szczególnie była ceniona śmierć przez zasztyletowanie lub nawet przez samozjedzenie. Robię notatki, zapisuję strony i często wracam, żeby coś uzupełnić, bo tego wszystkiego nie da się od razu zapamiętać. A piszę, trzymając w ustach ołówek i naciskając nim klawisze na klawiaturze komputera. Całkiem sprawnie mi to idzie.

Kiedy pan zaczął myśleć o samobójstwie?
Zaraz po wypadku, jakieś trzy dni po tym, jak wylądowałem w szpitalu. Potem zresztą próbowałem się zabić. Na przykład nie zgadzałem się na wymianę rurki tracheotomijnej w moim respiratorze, bo miałem nadzieję, że ta stara się rozpadnie i się uduszę. Wtedy przyjaciele przekonali mnie, że mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia w życiu. A lekarka z pogotowia, która zna moją sytuację od lat, poprosiła, żebym nie robił kłopotu moim rodzicom. Tłumaczyła spokojnie, że jeśli ja się uduszę, to ściągnę im na głowę prokuraturę, a potem jeszcze będą ciągani po sądach. Więc zrezygnowałem z mojego sprytnego planu z rurką w roli głównej. Potem jeszcze próbowałem dokonać samowyzwolenia - chciałem zagłodzić się na śmierć, ale po kilku dniach, w czasie których odmawiałem przyjmowania pokarmów, mama zagroziła, że wezwie lekarzy i oni zabiorą mnie do szpitala. A tego bałem się panicznie. Bo dla mnie szpital jest tak samo straszny, jak wrzucenie mnie do klatki z głodnymi zwierzętami. Zostawiam sobie jeszcze jedną furtkę na przyszłość - jeśli będę musiał, to znowu odmówię wymiany rurki tracheotomijnej. Ale jeszcze nie teraz, bo na razie muszę pewne rzeczy załatwić.

Co takiego?
Chciałbym się uczyć. Kilka lat temu poprosiłem władze oświatowe w urzędzie miasta w Jastrzębiu-Zdroju o indywidualny tok nauczania. I oni mi wtedy wyliczyli, że to kosztowałoby ponad 1100 złotych miesięcznie, czyli więcej niż wynosi emerytura mojego ojca. I jeszcze wytłumaczyli, że w Polsce obowiązek szkolny dotyczy tylko wykształcenia podstawowego, a jeśli mam wyższe aspiracje, to muszę za to zapłacić. Potem jeszcze prosiłem założycielkę tutejszego wolontariatu, by popytała swoich znajomych, czy w moim przypadku możliwe są lekcje choćby z niektórych przedmiotów. Ona mi potem relacjonowała, że wszyscy ludzie, których w tej sprawie pytała, jakoś tak odsuwali się od niej na bezpieczną odległość. Ja nadal chcę się uczyć i gdybym tylko mógł mieć nauczycieli, którzy przychodziliby do mojego domu, to byłbym naprawdę szczęśliwy.

Czyli pan ma teraz cel w życiu?
Tak, od półtora dnia jestem pracownikiem Fundacji Anny Dymnej Mimo Wszystko. Myślę też o drugiej pracy. Ale na razie jeszcze nie nauczyłem się nawet nazwy swojego stanowiska, bo jest bardzo długa. Wkrótce będę miał nawet pieczątkę.

Ile pan będzie zarabiał?
Nie wiem. Szczerze mówiąc, pieniądze mnie najmniej interesują. Chcę pomóc jak największej grupie ludzi przez stworzenie bazy danych i pozyskanie funduszy z Unii Europejskiej. Bo musiałbym być zatwardziałym chamem, żebym tylko o sobie myślał. Przebywałem tak długo w szpitalu, gdzie codziennie ktoś umierał, że zobojętniałem na ludzką krzywdę. Ale przez ostatnie siedem lat w domu udało mi się z tego wyleczyć.

A teraz bardziej chce pan żyć czy umierać?
A nie widać? Abym mógł pomagać innym ludziom, najpierw muszę wywalczyć różne rzeczy dla siebie. Chcę lepszej opieki, bo lepszy standard życia pozwoli mi wrócić do społeczeństwa. Bo jeśli to mi się nie uda, to jakie będę miał pole manewru i zakres działania? Bardzo ograniczony, nieprawdaż? Więc oprócz pielęgniarki będę również walczył o asystenta rehabilitanta. Bo przecież mama mnie na ten upragniony wózek nie wsadzi.

A ile jeszcze brakuje do wózka?
Nie wiem, nie mam dostępu do konta. Pilnuje tego księgowa fundacji. A pani Anna Dymna zapewnia, że wózek jest jak najbardziej realny. I ja w to wierzę. Wierzę, że wsiądę - czy raczej zostanę wsadzony - na niego jeszcze tej wiosny.

A ma pan jakieś marzenia?
Jasne że tak! Ale o tym porozmawiamy, gdy już dostanę wózek. Bo o marzeniach nie rozmawia się z pozycji leżącej, ale z siedzącej.

















































































Reklama