Łukasz Warzecha: Co to właściwie są finanse publiczne?
Zyta Gilowska:
Po akademicku powiedziałabym, że to zbiór instytucji, które zajmują się poborem środków publicznych przeznaczonych na publiczne cele, gromadzą te środki, a następnie wydają, według reguł określonych w ustawie. W tej właśnie, której nową wersję przygotowaliśmy.

Środków publicznych, czyli naszych pieniędzy?
Zgadza się.

Przykładowo - jakie instytucje należą do tej sfery?
ZUS, Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego, każde z ministerstw, kancelarie premiera i prezydenta.

Czego dotyczy reforma, którą Pani prezentuje?
Organizacji tych instytucji, reguł ich działania i rygorów gospodarowania naszymi pieniędzmi. Organizacja będzie bardziej przejrzysta, a rygory surowsze. Całość zostanie objęta ściślejszą kontrolą. To powinno zmniejszyć marnotrawstwo i rozrzutność. Ale trzeba przyznać, że nie zmienią się cele wydawania pieniędzy, bo o tym w demokratycznym państwie decyduje parlament.

Po co te zmiany?
Po to, żeby całość była sprawniejsza i skuteczniejsza niż dzisiaj. I żeby państwo wreszcie panowało nad własnymi pieniędzmi.

Dotąd nie panowało?
W dużej części nie. Zwykły Polak wyobraża sobie, że minister finansów zawiaduje całymi pieniędzmi publicznymi. A to nieprawda. Ponad jedna czwarta została oddana samorządom terytorialnym w ramach decentralizacji państwa i one je wydają. I bardzo dobrze. Natomiast spośród pieniędzy, które są w dyspozycji centralnej, aż połowa jest poza budżetem państwa, a więc poza zasięgiem ministra finansów. Połowa! Chodzi teraz o to, żeby rząd miał nad nimi kontrolę. Bo przecież jeśli rząd odpowiada za to, w jakim kierunku jedzie ten samochód, to musi przynajmniej trzymać kierownicę.

Jak to możliwe, że dotąd jej nie trzymał?
Bo obowiązuje system, stworzony w dużej części 50 lat temu. Musimy z niego usunąć instytucje, zupełnie nieprzystające do nowoczesnego państwa z gospodarką rynkową. Takich instytucji, wywodzących się z czasów Hilarego Minca, jest parę tysięcy. To zakłady budżetowe i gospodarstwa pomocnicze. One miały ułatwić towarzyszom poruszanie się w sferze wolnorynkowej, kiedy mieli ochotę trochę sobie pogospodarować, pohandlować - i to bez ryzyka. Teraz, po 17 latach od zmiany ustroju, te socjalistyczne wynalazki sobie tkwią jedną nogą pod ochroną władzy, a drugą w gospodarce rynkowej. I do dzisiaj czerpią korzyści z takiego wygodnego położenia. Niby są w sektorze publicznym, a operują na rynku.Te twory są jak jakieś hermafrodyty, które, kiedy im wygodnie, twierdzą, że są kobietami, a kiedy indziej, że są mężczyznami.

Czy mogę prosić o przykład?
Gospodarstwo pomocnicze ministerstwa, które prowadzi ogólnie dostępną stację obsługi samochodów. Albo przykład ciekawszy: jest w jednym z województw zakład budżetowy, gdzie prowadzi się hodowlę karpi. Skoro więc mówimy, że mamy w Polsce problem z oddzieleniem tego, co publiczne od tego, co prywatne, to odetnijmy jedno od drugiego przynajmniej tam, gdzie to jest do zrobienia.

Czy na reformie skorzystają jakoś zwykli ludzie?
Oczywiście, bo będą mieli tańsze i wydajniejsze państwo.

Czy ta reforma może się przełożyć na niższe podatki?
Aż tyle to na tych zmianach raczej nie zaoszczędzimy, na pewno nie natychmiast. Natomiast na pewno mogę obiecać, że pieniądze polskich podatników będą lepiej spożytkowane, a aparat państwowy będzie sprawniejszy, co ludzie z całą pewnością odczują. Oprócz reformy organizacji sektora finansów publicznych szykujemy także przebudowę naszego aparatu terenowego finansów publicznych. Mamy dzisiaj w terenie urzędy celne, urzędy skarbowe i urzędy kontroli skarbowej. Chcemy połączyć urzędy celne z urzędami skarbowymi i utworzyć jednolitą sieć administracji podatkowej. Ludzie na pewno to zauważą, bo z tymi urzędami wielu kontaktuje się na co dzień.

Jak dużo oszczędzimy na reformie?
W perspektywie dwóch, góra trzech lat to będzie około 1 proc. produktu krajowego brutto. A to się przełoży na zmniejszenie deficytu. Państwo nie będzie musiało pożyczać tyle, co teraz. Inna sprawa, że aby system mógł sprawniej działać, niektórym trzeba będzie dać podwyżki, bo nie dostają ich od wielu lat. Dotyczy to np. skarbówki. Ale to dopiero po reformie, kiedy wyzwolimy oszczędności. Nie sięgniemy po żadne dodatkowe pieniądze.

Czy możemy mieć pewność, że w nowo powołanych instytucjach publiczne pieniądze będą dobrze wydawane?
Na pewno staranniej. Nasza ustawa wprowadza całkiem nowy rodzaj kontroli: zewnętrzny, coroczny audyt, taki jak w spółkach. Dla finansów krajowych audytorem będzie NIK. Z NIK-iem się konsultujemy i oni są tym bardzo zainteresowani. Jeśli audyt wykaże, że coś się nie zgadza, to winni poniosą wszelkie konsekwencje - od politycznych po karne.

Na konwencji PiS premier Kaczyński powiedział, że reforma finansów publicznych powinna być zrobiona już dawno, ale wpływowym czynnikom przeszkadzała i dlatego trafiła do szuflady. Komu przeszkadzała ta reforma?
Gospodarstwa pomocnicze, zakłady budżetowe - to są miejsca, umożliwiające wielu osobom spokojne trwanie, posiadanie wygodnej posady. Nowa ustawa likwiduje wiele takich niepotrzebnych, w gruncie rzeczy pasożytniczych bytów, gdzie różni urzędnicy wygodnie spędzają czas.

W tych instytucjach wszystkie partie polityczne, łącznie z obecnymi koalicjantami, poupychały swoich popleczników. Spodziewa się Pani oporu z ich strony?
Jasne, że tak! Te instytucje zapewniają mnóstwo bezpiecznych posad, często obsadzanych z politycznego klucza. To miejsca w dużej mierze dla krewnych i znajomych królika, pozwalające także przeczekać rozmaite polityczne burze. Na dodatek zarabia się tam lepiej niż w administracji publicznej. Będzie stamtąd olbrzymi opór - nie mam żadnych wątpliwości. To jest zresztą powód, dla którego reforma ma szansę na realizację dopiero teraz. A przecież pierwszy projekt przedstawiliśmy w 1997 r. Pracowałam nad nim wspólnie z Wojciechem Misiągiem i Andrzejem Mierzwą. Nie spotkał się z zainteresowaniem ani ówczesnego ministra finansów, ani potem zwycięskiego ugrupowania po ówczesnych wyborach. Drugie podejście było w 2003 r. Projekt przedstawiała Platforma Obywatelska. Było pierwsze czytanie, a potem projekt zaległ w szufladach do końca kadencji. To jest trzecie podejście.

Spodziewa się Pani oporu ze strony opozycji?

Nie chce mi się wierzyć, żeby moi znajomi z Platformy Obywatelskiej, którzy zobaczą projekt skonstruowany według tego samego konceptu, jaki wysunęli w 2003 roku, zagłosowali przeciwko. Mieliby być zainteresowani rozrzutnością, marnotrawstwem? Nie wierzę. Przewiduję natomiast, jakie będą argumenty przeciwko: że skutki będą nikłe, więc nie warto tego robić; że projekt jest nieprzemyślany i niedojrzały; że są w nim jakieś usterki, więc całość jest niedojrzała, itp., itd. Takie argumenty pojawiają się już w mediach.

Co będzie, gdyby projekt przepadł w Sejmie?
To by oznaczało odłożenie sprawy - bo ja wiem - na kolejne dziesięć lat. A co do mnie - mówiłam wielokrotnie, co zrobię i się z tego nie wycofuję. Przecież ja po to przyszłam do polityki, żeby tę reformę zrobić. Pisałam o tym na swoich ulotkach wyborczych w 2001 r. Gdzieś je jeszcze mam i mogę pokazać.











































Reklama