Niezależnie od wyniku batalii o ustawę lustracyjną, jej twórcom i przeciwnikom udało się z całą pewnością jedno: sprawili, że wielka liczba Polaków - zwłaszcza Polaków zbyt młodych na to, żeby PRL pamiętać - na samo słowo „teczki” lub „archiwa” będzie mieć odruch wymiotny.

Jestem pewien, że o tym skutku wojny o lustrację nikt z żołnierzy jednej lub drugiej strony nie pomyślał. Zbyt są zajęci strzelaniem do siebie. Oczywiście, nie byłoby aż takiego problemu, gdyby ustawa lustracyjna nie została, mówiąc wprost, sknocona. Trudno było się nie zgodzić, gdy prof. Stępień wyliczał jej niedociągnięcia.

Gdyby w zamian za lustrację miało dojść do pełnego otwarcia archiwów, także potrzebna byłaby ustawa. Choć jestem zwolennikiem takiego rozwiązania, obawiam się, że i ten akt prawny byłby przygotowywany po łebkach, po dyletancku, bez myślenia o konsekwencjach.

A pytań jest wystarczająco dużo: Co ujawniać, a co zamazać w dokumentach? Jak mają wyglądać procedury dostępu do nich? Jak przygotować sądy cywilne na rozpatrywanie pozwów związanych z archiwami? O tym niestety mowy nie ma.

Jest tylko groźba pana prezydenta, że jeżeli TK odrzuci ustawę lustracyjną, trzeba będzie sięgnąć po "brutalna metodę" otwarcia archiwów. Tymczasem to nie metoda brutalna, ale jedyna właściwa. Taka, jaką zastosowano w b. NRD.

Szkoda, że zagadnienie rozliczenia się wreszcie z przeszłością kolejny raz staje się amunicją w wojnie politycznej, której Polacy już od dawna nie rozumieją. Jeżeli młode pokolenie całkiem zobojętnieje na peerelowską przeszłość, to między innymi dzięki tym, którzy tę wojenkę rozpętali.









Reklama