W tej układance biurokracja jest sojusznikiem Polski, co znajduje odzwierciedlenie w liczbach. W projekcie po 2014 r. z polityki spójności przypadnie nam maksymalnie 80 mld euro. Czyli 12 mld więcej niż w obecnej perspektywie budżetowej. Do tego dochodzi dodatkowo 40 mld na międzynarodowe projekty infrastrukturalne (m.in. kolej), które będą przyznawane w drodze konkursu. W czasach cięć i groźby niewypłacalności państw strefy euro to dużo, a projekt pisany m.in. przez komisarza ds. budżetu Janusza Lewandowskiego można uznać za maksimum tego, co udało się ugrać.
Mimo sprzeciwu płatników netto – Niemiec, Wielkiej Brytanii czy Szwecji – prawdopodobieństwo radykalnego uszczuplenia polityki spójności jest niewielkie. Wydaje się, że po 2014 r. głównie od nas samych będzie zależało, czy skorzystamy na budżecie Lewandowskiego i Barroso. Bo diabeł tkwi w szczegółach. Jeśli będziemy chcieli modernizować połączenia kolejowe np. do Niemiec z funduszu na infrastrukturę, staniemy do rywalizacji np. z Francuzami walczącymi o rozbudowę TGV. Nikt nam nie da tych pieniędzy, bo jesteśmy biedniejsi od Francuzów. Będziemy musieli powalczyć. Kolejna sprawa: przekazanie pieniędzy z polityki spójności będzie zależało od zdolności do tworzenia za ich pomocą miejsc pracy i wzrostu gospodarczego. Obwarowanie budżetu nowymi zasadami wydatkowania pieniędzy może się w przyszłości okazać znacznie bardziej niebezpieczne niż ruszające właśnie negocjacje o wielkość budżetu po 2014 r.