Nie czarujmy się również, że obecność polskiego ministra finansów miałaby jakiekolwiek większe znaczenie zarówno dla strefy euro, jak i dla Polski. Owszem, polski rząd byłby być może nieco lepiej zorientowany w skali problemów czy pomysłach na uspokojenie sytuacji. Ale na decyzje tak czy inaczej nie miałby żadnego wpływu.
W dodatku trudno oprzeć się wrażeniu, że Rostowski zrobił słusznie, rezygnując z zaproszenia na spotkanie. Niech się rodzina przestanie kłócić między sobą, wtedy pogadamy. Ale jest też coś więcej. Kryzys strefy euro ma rzecz jasna duży wpływ na kondycję gospodarczą Polski. Ale z drugiej strony nie odpowiadamy za niego w najmniejszym stopniu, a mimo wszelkich polskich słabości takie rzeczy, do jakich strefa euro dopuściła w Grecji, w Polsce byłyby po prostu nie do pomyślenia.
Może więc lepiej nie iść tam, gdzie nie za bardzo nas chcą? Może lepiej z dystansem poobserwować to, co się dzieje w strefie euro, dając przy tym do zrozumienia, że my należymy do innej, zdrowszej ligi? Zwłaszcza że o konkretnych, kolejnych posunięciach Eurostrefy i tak nie wiadomo zbyt wiele, poza tym że będą niesłychanie kosztowne.