Wyposzczeni zamrożonymi od czterech lat pensjami szeregowi urzędnicy wyczekują tych nagród jak kania dżdżu. Co prawda podwyżki tylko niekiedy mają cokolwiek wspólnego z efektywnością i nagradzaniem najlepszych, ale taka specyfika pracy na państwowym.
Można się oburzać, że dyrektorzy urzędów postępują nieefektywnie i że cierpi na tym dziurawy budżet. Ale zostawmy oburzenie oburzonym. Jak zwykle to nie natura ludzka szwankuje, ale system, w którym ta natura się obraca. Cóż bowiem spotka kierownika urzędu, który wykaże oszczędności na koniec roku? Nie tylko straci te pieniądze, ale jeszcze na przyszły rok dostanie mniej. Bo skoro zaoszczędził, znaczy – nie były mu potrzebne.
We wczorajszym magazynie „EKG” w Radiu TOK FM biznesmen Zbigniew Niemczycki opowiadał, jak otwierał pierwszą prywatną fabrykę telewizorów w Polsce. Na Dalekim Wschodzie podobna fabryka wytwarzała wtedy mniej więcej 1600 telewizorów dziennie. Jego zaczynała od 480. Wszyscy powtarzali, że niemożliwe, by osiągnął taką wydajność jak za granicą, bo na przeszkodzie stoi bariera mentalnościowa. Polak taki już jest i basta, komunizmem przesiąknął i inaczej pracować nie będzie. Niemczycki ustawił na hali tablicę, na której jasno napisano: jeśli wyprodukujemy tyle telewizorów, pracownik tyle pieniędzy przyniesie do domu, jeśli o sto więcej – o taką a taką kwotę wzrośnie jego wynagrodzenie. Potem kolejna setka i kolejna. Efekt? Wydajność była taka sama jak w zagranicznej fabryce.
Tego właśnie brakuje urzędom: racjonalności. Rząd może głośno wołać o odbiurokratyzowaniu, oszczędzaniu i wielkich reformach, bo ładnie opakowanie hasła lepiej słychać. Ale może też pochylić się nad problemem i usunąć kłody, które sam tam włożył. Pytanie: czy nie jest na to za słaby?
Reklama