Demografowie alarmują: w Polsce znów spada liczba urodzonych dzieci. Ekonomiści twierdzą, że to wina kryzysu. Zaciskanie pasa nie sprzyja podejmowaniu decyzji o powiększeniu rodziny. Tyle że dołek finansowy w końcu minie. Czy wtedy dzieci przybędzie? Jak na razie prowadzone przez rząd działania prorodzinne nie zdają egzaminu. Ani becikowe, ani wydłużenie urlopu macierzyńskiego i wprowadzenie dodatkowego oraz ojcowskiego nie powodują zmiany trendu. W 2010 rok urodziło się 415 tys. dzieci, czyli o 4 tys. mniej niż rok wcześniej. Wskaźnik dzietności spadł z 1,40 do 1,38. Sytuacja pogorszyła się w 2011 r. W ciągu trzech pierwszych kwartałów przyszło na świat zaledwie 295,9 tys. dzieci, czyli o 19 tys. mniej niż w tym samym okresie w 2010 r.
Zmiany w kodeksie pracy nie zadziałały, podobnie jak na razie ustawa żłobkowa. Rząd liczył, że dzięki niej przybędzie miejsc opieki dla najmłodszych, wzrośnie liczba opiekunów i nianiek. Nie przewidział tylko jednego – ciągłego wzrostu opłat. Wysłanie dziecka do żłobka, a później do przedszkola dla niejednej rodziny oznacza wydatek nie do udźwignięcia. A jeżeli nawet znajdzie na to pieniądze, to okazuje się, że brakuje miejsca dla dziecka. Trudno w takiej sytuacji mówić o aktywizacji zawodowej kobiet.
Jako przykład kraju europejskiego, w którym rodzi się najwięcej dzieci, podaje się Francję. Tam zastosowano wiele przywilejów, które zachęcają do posiadania potomstwa. W Szwecji, państwie socjalnym, panuje zasada: wszyscy płacą wysokie podatki, ale rodzice zyskują długie urlopy (do podziału między kobietę i mężczyznę aż 480 dni), dodatki miesięczne czy dodatkowe wolne (nawet roczny urlop) na kolejne dziecko. W Polsce natomiast podatki są niewiele niższe, a przywilejów prawie nie ma.