Rządowe reformy to kolos na glinianych nogach. Pisane na kolanie ustawy nie wytrzymują kolejnych fal krytyki. Najpierw, pod naporem negatywnych głosów ze strony zdezorientowanych rodziców, przesunięto o dwa lata obowiązkowe wysyłanie sześciolatków do szkoły. W efekcie protestu pieczątkowego lekarzy złagodzono wymogi ustawy refundacyjnej. Teraz pod lupą znajdzie się obowiązek przekształcania szpitali w spółki. Samorządy coraz głośniej bowiem alarmują, że wybór: albo zmiana formy prawnej podległych im placówek, albo spłata ich ujemnego wyniku finansowego, oznacza dla ich budżetów prawdziwe tsunami. Jego fala może, jak podkreślają, doprowadzić je do bankructwa. Dlatego proponują resortowi zdrowia przesunięcie przekształceń o dwa lata, czyli do końca 2015 r. Ten nieoficjalnie nie mówi „nie”. Być może urzędnicy, a szczególnie minister zdrowia, nie chcą po raz drugi stawać pod pręgierzem opinii publicznej. Zapewne Bartosz Arłukowicz do tej pory pamięta gromy, jakie spadły na jego głowę w zasadzie za nie jego błędy popełnione przy wprowadzeniu przepisów refundacyjnych.
Dla uczciwości trzeba jednak przyznać, że alarm ze strony powiatów to nie tylko efekt ustawy i jest nieco spóźniony. To również problem wieloletnich zaniedbań z ich strony. Od lat bowiem same niewiele robiły w sprawie uporządkowania finansów podległych sobie placówek. Zawsze mogły bowiem liczyć na częściowe umorzenia zobowiązań przez budżet państwa. Od końca lat 90. akcji „oddłużamy polskie szpitale” na koszt państwa było co najmniej kilka. Łącznie z państwowej kasy na pokrycie ich długów zostało przeznaczone grubo ponad 10 mld zł. W takiej sytuacji wygrywały samorządy, które nic nie robiły. Traciły natomiast te, które chcąc ratować sytuację swoich placówek, kosztem oszczędności na innych swoich zadaniach, poręczały im kredyty.
Rząd liczył, że zmiana formy prawnej szpitali pomoże rozwiązać spiralę zadłużenia. Po raz kolejny może się jednak okazać, że rozwiązania z założenia słuszne są bombą z opóźnionym zapłonem.