Będzie się tak działo, bo wśród pacjentów rośnie świadomość własnych praw. A to, co było standardem w leczeniu jeszcze kilka lat temu, przechodzi do medycznego lamusa. Tyle, że jest kłopot: państwa nie stać na opłacenie każdej nowoczesnej metody operowania i diagnozowania. Staje więc przed fundamentalnym, również w wymiarze etycznym, wyborem – leczyć wszystkich, ale tanio, czy może ograniczać dostęp, ale stosować lepsze metody. Jak na razie lawiruje. Z jednej strony resort zdrowia ogranicza dostęp do terapii poprzez ustalanie wykazu leków, do których NFZ dopłaca. Z drugiej – nie chce wyrzucać procedur z koszyka gwarantowanych świadczeń zdrowotnych i jasno powiedzieć, że za część usług pacjent musi płacić z własnej kieszeni. Swoje działanie tłumaczy a to konstytucją, a to brakiem społecznego przyzwolenia na takie działanie. Tylko po cichu wspomina o strachu przed spadkiem słupków poparcia dla rządu.
Problem w tym, że nie można mieć ciastka i go zjeść. Tak samo jak nie można być tylko trochę w ciąży. Skoro więc państwo twierdzi, że chorym się wszystko należy, a jednocześnie ogranicza dostęp do leczenia, to naturalne jest, że ci dochodzą swoich roszczeń przed sądami. Tak zrobiła chora na stwardnienie rozsiane, której przypadek był ostatnio opisywany przez naszą gazetę. Sąd nakazał szpitalowi leczenie kobiety lekiem nierefundowanym, ale wskazanym w jej stanie zdrowia. Czyli według aktualnej wiedzy medycznej. Tyle że dla chorej oznacza to spędzenie dwóch lat w szpitalu, bo tylko tam lek może być jej podawany. Będzie tam przebywać, nawet jeżeli jej stan się poprawi i np. mogłaby wrócić do pracy. Dla niej sądowy nakaz (jeszcze nie wyrok) okazał się więc nie tylko ratunkiem, lecz także pułapką.