Chytry dwa razy traci. O tabliczkach z takim napisem już wkrótce będą musieli pomyśleć szefowie instytucji, którym przez długie lata udawało się skutecznie utrzymywać w Polsce na wysokim poziomie prowizje od płatności kartami, a ostatnio nie udało się dogadać w sprawie jej obniżki. Jak powszechnie wiadomo, ostatecznie kompromisowi sprzeciwił się MasterCard. Nie oznacza to jednak, że wszyscy inni są zupełnie bez winy.
NBP długie miesiące próbował doprowadzić do porozumienia między organizacjami kartowymi, bankami i handlowcami. Robił to z niezwykłą delikatnością: najpierw analizował, później zaproponował bardzo łagodną ścieżkę obniżki interchange, na koniec dał wszystkim stronom sporo czasu na zastanowienie się. A kiedy to wszystko nie przyniosło rezultatu, opracował projekt ustawy, który też trudno nazwać rewolucyjnym. Politycy wyczuli, że na interchange można zbić nieco politycznego kapitału, i sami przygotowali kilka projektów – dużo bardziej zdecydowanych.
I to jednak może się okazać łaskotaniem w porównaniu z uderzeniem obuchem w głowę, które jest szykowane w Brukseli. Skoro interchange nazywają podatkiem od transakcji, to jest oczywiste, że unijna regulacja nie przyniesie uśredniania prowizji kartowych, ale ich radykalne cięcie – podobnie jak było z cenami roamingu w telefonii komórkowej. I to w całej UE, nie tylko w Polsce.
Jest tylko jedno „ale”. Można mieć poważne wątpliwości, kto skorzysta na niższym interchange. Wątpliwe, by były to osoby, które płacą nimi w sklepach. Skorzystają raczej sieci handlowe, dla których niższe prowizje będą oznaczać niższe koszty. Nie nastawiajmy się więc na tańsze zakupy. Podatek od transakcji i tak trzeba uiścić. Tylko trafi on do innej kieszeni.
Reklama