Może pozostać na stanowisku nie dlatego, że suchą stopą przeprowadza Wspólnotę przez kryzys, ale przeciwnie – bo jest na tyle nieudolny, by nie wadzić przywódcom najważniejszych krajów. W ostatnich pięciu latach pozycja Komisji w unijnym układzie sił sięgnęła nowego dna, co jeszcze bardziej umocniło prymat Berlina.
Rysująca się reelekcja Barroso pokazuje coś jeszcze: zupełne niezrozumienie w naszym kraju mechanizmów, jakie rządzą obsadą kluczowych stanowisk w instytucjach europejskich. Nie dalej jak w marcu jeden z największych polskich tygodników opinii donosił, powołując się na źródła w Parlamencie Europejskim – który nie ma w tej sprawie żadnych kompetencji – że to Donald Tusk jest „jedynym kandydatem Europejskiej Partii Ludowej na szefa KE” (do EPL należy Barroso). I wywołał gorączkowe przepytywanie krajowych polityków, czy poprą tę kandydaturę i czy szef PO dostatecznie dobrze rządzi krajem, aby zasłużyć na „międzynarodową karierę”. Nikt nie pomyślał, że kraj, który nie jest w strefie euro, nie otrzyma takiego stanowiska w Brukseli w chwili, gdy ważą się losy unii walutowej.
Dwa miesiące później spektakl się powtórzył. Tym razem murowanym kandydatem na szefa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju miał być Jan Krzysztof Bielecki. Ale został pokonany przez Brytyjczyka Sumę Chakrabartiego.
Rok wcześniej Aleksander Kwaśniewski robił wielką, choć wirtualną karierę na unijnych salonach. Tak przynajmniej donosił jeden z dzienników, zapewniając, że były prezydent będzie teraz nowym przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Zapomniał, że warunkiem minimum, którego Kwaśniewski nie spełnia, jest... zasiadanie w europarlamencie.
Reklama
Lewicowy polityk jest zresztą już zaprawionym bohaterem takich tekstów. I chętnie udaje, że bierze je na poważne, bo może w ten sposób wykazać, że wciąż jest w grze. Pod koniec 2005 r. miał zostać sekretarzem generalnym ONZ, co całkiem poważnie popierał ówczesny prezydent Lech Kaczyński. Kwaśniewski, który już kreślił ambitne plany reformy nowojorskiej organizacji, odpowiadał z enigmatycznym uśmiechem dziennikarzowi IAR: Ja oczywiście jestem podpytywany przez różne osoby, ale nic nie odpowiadam.
Reklama
Mistrzem rozgrywania w mediach plotek o rzekomej karierze międzynarodowej jest jednak szef MSZ. W grudniu 2008 r. zaprzyjaźniony z nim europejski korespondent tygodnika „The Economist” Edward Lucas napisał, że to Radosław Sikorski jest „najpoważniejszym kandydatem na stanowisko nowego sekretarza generalnego NATO”.
Popieram główną tezę artykułu: po 10 latach członkostwa w NATO nadeszła pora, by jej szefem został ktoś z Europy Wschodniej. To, czy ktoś prowadzi ze mną w tej sprawie rozmowy, niech pozostanie moją słodką tajemnicą – mówił z szerokim uśmiechem sam zainteresowany. Dziennikarze połknęli haczyk, niewiele zastanawiając się, skąd pochodzi źródło sensacyjnej informacji: uwierzyli, że Polska ma tak wybitnego szefa dyplomacji, że nawet najpotężniejszy sojusz świata musi walczyć o jego względy.