W pokoleniu mojej matki mówiło się, że „obrażają się tylko służące”, widać teraz mentalność służących stała się powszechna. Skąd ta moda i mentalność? Jak i kiedy naprawdę kogoś obrażamy? W Wielkiej Brytanii jako przykład funkcjonuje przypadek śpiewaczki operowej, która podała krytyka muzycznego do sądu i wygrała sporo pieniędzy. Rzeczony krytyk napisał bowiem kilka uwag na temat jej śpiewu, a potem zauważył, że ta pani ma zbyt duży tyłek. Sąd orzekł, że jako o śpiewaczce mógł się o niej wyrażać jak najgorzej, ale nic mu do jej budowy fizycznej i ta uwaga stanowiła obrazę. Drugi przykład z tego samego kraju: znajomy konserwatywny filozof miał szczęście, a mianowicie nazwano go w gazecie faszystą. Wytoczył proces i dostał kolosalne odszkodowanie, przeniósł się na wieś i hoduje konie wyścigowe.
Oto przypadki obrazy rzeczywistej. Nie wolno o kimś mówić, że jest faszystą, nie wolno kogoś obrażać za cechy, które nie są przedmiotem zawodowej krytyki. Natomiast poza tym wszystko wolno. To znaczy ludzie nierozumni za byle obrazę chcieliby natychmiast podawać do sądu. Mamy przypadki procesów wytaczanych przez wójtów radnym, radnych innym radnym. Znam nawet taki, kiedy jeden radny powiedział do swojego szwagra – też radnego w dyskusji na forum rady słowa następujące: „zarżnę cię jak świnię” i w trybie błyskawicznym dostał wyrok w zawieszeniu i wobec tego został pozbawiony mandatu. Na tym tle jasno brzmią słowa posła Ryszarda Kalisza, że nigdy nikomu nie wytaczał procesu za obrazę, chociaż go wielokrotnie obrażano.
Polskie sądownictwo jest w tym zakresie fatalne. Oczywiście jest różnica między sąsiadami, którzy się pokłócą i padną wyrazy nieparlamentarne, a publicznym obrażeniem polityka. Jednak polityk ma to, co chciał, polityków wolno obrażać do pewnych granic, bo są osobami publicznymi. Osoby publiczne niech się nie pchają do publiczności, jeżeli są nadmiernie wrażliwe. Obrazy będą je zawsze spotykać i nie ma takiego majestatu, którego nie można byłoby obrazić, i to bezkarnie. Nawet majestatowi Rzeczypospolitej od obrazy nic nie ubędzie. Natomiast nie wolno człowieka obrażać nie tyle brzydkimi słowami, ile zarzucaniem kłamstwa lub porównywaniem do postaw ideologicznych powszechnie – i często w prawie karnym – potępianych. Powiedzenie w debacie publicznej: „ty bolszewiku”, powinno być równie karane, jak powiedzenie: „ty faszysto”. Tyle że odpowiedzialność spada na media, które zgadzają się taką wypowiedź upublicznić, a nie na jej autora. Zaś kara powinna być sroga. Media bowiem mogą plotkować na temat drugorzędnych aktorów i aktorek, mogą też pisać najgorsze rzeczy o politykach, ale jako o politykach, ale nie jako o ludziach.
Reklama
Wreszcie nie ma żadnych granic, poza ludzką przyzwoitością, w debatach toczonych w parlamencie. Oczywiście istnieją komisje etyki, ale mogą tylko upominać. Członek parlamentu może mówić najgorzej o drugim członku parlamentu, pod warunkiem że jest to elementem parlamentarnej debaty. Więc posłowie, którzy grożą sądem kolegom, którzy rzekomo ich obrazili, narażają się na śmieszność.
Reklama
Warto o tym pamiętać, kiedy się tak często mówi „pan kłamie”. Otóż można tak powiedzieć, ale trzeba wtedy wykazać, że rzeczywiście doszło co najmniej do mijania się z prawdą. Jeżeli nie potrafi się tego wykazać, jest się nie tylko chamem, ale można narazić się na karę, oczywiście o ile nie zostało to powiedziane na sali sejmowej. Obyczaje demokratyczne są czasem nieprzyjemne, ale są jednak demokratyczne. To znaczy, że nie ma już służących, jesteśmy równi i wobec tego obrażać się można tylko, jak człowiekowi uczyni ktoś rzeczywistą krzywdę. Od tego jest prawo, ale bardzo surowe, bo ukarane są nie słowa, tylko podłe intencje i podłe skojarzenia. Słowa są wolne, konsekwencje słów jednak nie zawsze.
Nazywanie kogoś w debacie publicznej faszystą powinno być karane. Jednak politycy kierują sprawy do sądu o lada pomówienie. Ośmieszają się tym