Gdyby wczoraj w Polsce wylądował statek kosmiczny, to nasi zieloni przyjaciele doszliby do wniosku, że dla Polaków ważne informacje to: a) policjanci poturbowani przez pseudokibiców, b) uchylenie mandatu dla ulicznego grajka, c) dostęp do in vitro. Wszyscy ci, którzy po wczorajszej konferencji premiera i ministra zdrowia spodziewali się rewolucji w dostępie i finansowaniu leczenia niepłodności właśnie tą metodą, mogą czuć się naprawdę usatysfakcjonowani. Dawno nie widziałam premiera, który z takim zaangażowaniem opowiadałby o jakiejkolwiek procedurze medycznej. Wysiłek doceniam.
Zastanawiające jest jednak, dlaczego akurat wczoraj byliśmy świadkami tego przełomu. O refundacji in vitro rząd mówi od 2008 r. Od co najmniej kilkunastu miesięcy jesteśmy świadkami farsy, jaką są prace nad konkurencyjnymi projektami ustaw regulującymi dostęp do in vitro. I raptem zwrot jak u Hitchcocka. To, co było niemożliwe latami, okazuje się do załatwienia.
Takie przełomy są zawsze zastanawiające. Dla zwolenników teorii spiskowych podejrzane, bo być może ich jedynym celem jest odwrócenie uwagi od innych wydarzeń. Albo ich braku. I tak było z konferencją ministra zdrowia. Po tym jak premier odtrąbił sukces, atmosfera siadła. Bartosz Arłukowicz bez przekonania mówił to samo, co powtarza od wielu miesięcy – że będzie decentralizacja NFZ; że centrala funduszu zniknie; że pojawi się instytucja wyceniająca świadczenia; w końcu że będą dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne. Jedyna nowość to przeliczenie tego wszystkiego na liczbę kroków. Będzie ich pięć – ostatnim, co najbardziej interesuje pacjentów, możliwość doubezpieczenia się. Ponieważ ma to nastąpić dopiero w 2014 roku, suspensy i zmiany akcji gwarantowane.